Podzielili nas
Myślałem, że smoleńskie podziały i wzajemna wrogość z nimi związana osiągnęły już apogeum. Niestety ostatnie dwa tygodnie pokazały, że tak nie jest i może być jeszcze gorzej.
Temperatura konfliktu, jaka narosła wokół katastrofy pod Smoleńskiem, uniemożliwia jakąkolwiek racjonalną dyskusję. Albo jesteś zwolennikiem teorii zamachu, albo uważasz, że wszystko już zostało wyjaśnione. Albo myślisz, że Tusk jest zdrajcą, albo, że Kaczyński wykorzystuje śmierć swojego brata w grze politycznej. Innych opcji w zasadzie nie ma.
W tym hałasie gubią się sensowne wypowiedzi na temat katastrofy, a nawet jeśli nie giną, to przez oba obozy traktowane są z nieufnością i dystansem (no bo ani on z nami, ani przeciw nam - więc lepiej ostrożnie z takim typem się obchodzić).
Dlaczego wracam więc do katastrofy?
Myślałem, że smoleńskie podziały i wzajemna wrogość z nimi związana osiągnęły już apogeum. Niestety ostatnie dwa tygodnie pokazały, że tak nie jest i może być jeszcze gorzej. Przyczyniają się do tego obie strony sporu, a swoje trzy grosze dorzucają również dziennikarze.
Z jednej strony spór irracjonalnie podsycają politycy związani z obozem rządzącym. Bo jak inaczej interpretować słowa Tadeusza Mazowieckiego, który w swoje 85. urodziny mówił z "troską i zaniepokojeniem o puczu trwającym od jakiegoś czasu w naszym kraju". W podobnym tonie wypowiedział się też w ostatnich dniach premier Donald Tusk, stwierdzając, że oto na naszych oczach powstaje nowy front zimnej wojny wewnętrznej. PiS także nie jest dłużny, wiadomo.
Wiem, że ludzie, patrząc na to, co dzieje się ze śledztwem ws. katastrofy, chcą wyrazić swoje niezadowolenie. Rozumiem to, dlaczego wychodzą na ulicę, by wziąć udział w demonstracjach i wiecach. Jednak to, co się na nich dzieje, wcale nie sprzyja rzetelnemu wyjaśnianiu przyczyn katastrofy. Okrzyki o zdradzie i hańbie do niczego dobrego nie prowadzą i tylko utwierdzają opinię publiczną w myśleniu, że jedynie "oszołomy" mogą uważać, że nie wszystko jeszcze w sprawie katastrofy zostało wyjaśnione.
Sam uważam, że jeszcze wiele czasu upłynie, zanim poznamy całą prawdę o tym, co się stało 10 kwietnia i zgadzam się, że trzeba zrobić wszystko, by tę prawdę poznać. Ale to, jak do tej sprawy zabierają się środowiska skupione wokół PiS-u i "Gazety Polskiej" w małym stopniu wydaje się być skuteczne.
Dodajmy do tego takie kamyczki, jak ostatnia okładka "Newsweeka" (Antoni Macierewicz stylizowany na Osamę bin Ladena), nową książkę byłego spin doktora PiS Michała Kamińskiego, czy też "bitwę na głosy", jaka rozegrała się niedawno między Jarosławem Kaczyńskim a Zbigniewem Ziobrą, a już będziemy mieć prawdziwą posmoleńską katastrofę narodową. Katastrofę podziału, wrogości i braku jakiejkolwiek chęci porozumienia.
Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Powoli zaczynam w to wątpić. Ostatnio przeczytałem tekst, który napisałem kilka dni po 10 kwietnia 2010. Napisałem wtedy, że "konsekwencją Smoleńska może być wymuszenie przez zwykłych obywateli na naszych elitach merytorycznej walki, w miejsce niekończącej się wojny wizerunkowej. Może to być nowe otwarcie w sposobie funkcjonowania polskiej polityki, a to, że takiego potrzebujemy, widać gołym okiem".
Niestety po dwóch latach stało się coś zupełnie innego. Polakom nie udało się zmienić politycznych elit. To politycy zmienili nas. Podzielili jeszcze bardziej.
Skomentuj artykuł