Putin, Krym, czyli nowy Wind of Change
Wiatr zmian, który dziś wieje, niesie zupełnie inne treści, niż te, które przed ponad dwiema dekadami wyśpiewywał zespół Scorpions w swoim pełnym nadziei hymnie o Europie po upadku Muru Berlińskiego. W wielkiej polityce liczą się naprawdę wielkie pieniądze.
Ukraina niemal błyskawicznie przegrała konflikt o Krym nie tylko z Rosją, ale także z zachodnim kapitałem, który strzeże swoich interesów z państwem rządzonym przez Władimira Putina, czyli, de facto, resorty siłowe.
Dobre trzy lata temu byłem w Zamku Królewskim na konferencji poświęconej Unii Europejskiej. Było to bodaj w maju 2011 r. jeszcze przed wejściem do UE Chorwacji, która jest jej członkiem od lipca 2013 roku. Jedna z sesji poświęconych była właśnie Chorwacji. Wśród prelegentów byli m.in. przedstawiciele Polski, Niemiec, Chorwacji. Pamiętam, że reprezentant naszego kraju był entuzjastyczny, a przedstawiciel naszego zachodniego sąsiada skrupulatnie liczył i podawał sumy, jakie będzie kosztować integracja. W dużym skrócie: Polak szeroko otwierał ramiona, a Niemiec zajmował się buchalterią.
Przypomniało mi się to wydarzenie, gdy śledziłem informacje prasowe dotyczące zachodnich reakcji na aneksję Krymu. Czysta buchalteria: oczywiście, Zachód nie uznaje wyników referendum na Krymie, ale jest jasne, że żadnych zdecydowanych kroków nie podejmie. Rosja wygrała nie tylko dlatego, że "nikt nie chce umierać za Jałtę", ale dlatego, że stosunki ekonomiczne Zachodu z tym państwem są zbyt newralgiczne. Już dziś wiadomo, że sankcje UE wobec Rosji mają charakter symboliczny. A Władimira Putina nie obchodzą zachodnie gesty w sytuacji, gdy właśnie wygrał dla swojego państwa terytorium w 2/3 zamieszkałe przez Rosjan.
Od wielu lat spotykam się z opiniami, że współczesna Rosja jest słabym państwem, że rosyjskie społeczeństwo jest dotknięte poważnymi patologiami i niżem demograficznym. Taka opinia, niepozbawiona racji bytu, stanowiła swoiste zaklęcie w opisie możliwych zachowań Rosji w bliskim nam regionie. I gdyby jeszcze pół roku temu ktoś głośno powiedział, że Krym będzie rosyjski, nawet pesymiści postukaliby się palcem w czoło. Bo przecież Rosja to kolos na glinianych nogach, itd., itp. Mało kto chciał pamiętać, że ta słaba Rosja dość efektywnie modernizuje swoją armię i niemal regularnie prowadzi wojny, które mają pomóc jej odzyskać strefy wpływów utracone w czasach upadku Związku Radzieckiego. Czyli nie tak dawno. Przykład Krymu pokazuje, że Rosja czuje się już na tyle silnie, by także na swoich zachodnich rubieżach wejść w otwarty konflikt z innymi międzynarodowymi graczami.
Oczywiście, czynnikiem, który sprzyja rosyjskiej ekspansji na Ukrainie, jest elementarna słabość tego państwa. I nie należy mieć nadziei, że wraz z zajęciem Krymu skończyły się już rosyjskie zakusy wobec Ukrainy. Pisałem o tym niedawno dla DEON.pl: skorumpowany, słaby kraj, szamoczący się między Zachodem a Wschodem, zarządzany przez oligarchię najwyraźniej nie sprostał próbie niepodległości. To smutne, a dla całego regionu niebezpieczne, ale to fakt. Szeroko rozpostarta między Polską a Rosją Ukraina pękła wewnętrznie także dlatego, że nie stworzyła sprawnego organizmu państwowego, a jej egoistyczna klasa rządząca najwyraźniej dość krótkowzrocznie widziała swoje interesy.
Równocześnie okazało się raz jeszcze, kto w Unii Europejskiej dyktuje warunki i sposoby zachowania: Niemcy, Anglia, Francja. Szczególnie Niemcy nie chcą zbyt daleko idących sankcji wobec Rosji. Cóż, buchalteria: międzynarodowa ekonomia. I polskie władze, początkowo bardzo bojowe w kwestii Krymu, powoli spuszczają z tonu. Wcale się nie dziwię, w końcu nasz kraj także podlega gospodarczym i surowcowym zależnościom od Moskwy. Notabene, przez lata dyskusja o dywersyfikacji źródeł dostarczania energii była traktowana jak niepotrzebne jątrzenie albo czarnowidztwo. Bo przecież wszystko jest dobrze, stosunki z Rosją mamy unormowane, jesteśmy częścią Unii Europejskiej i NATO. Teraz widać już jak na dłoni, na jak kruchych podstawach były oparte te pewniki na niezmienność sytuacji.
Oczywiście, są jeszcze Stany Zjednoczone, których administracja w tym momencie sprawia wrażenie najaktywniejszego gracza w kwestii krymskiej. Ale nie idzie tylko o Krym. Świadczy o tym fakt, że do Polski na spotkanie z wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych, Joe Bidenem, przybył także premier Estonii, Hendrik Ilves. Amerykański urzędnik wysokiego szczebla ma także spotkać się z władzami Litwy i Łotwy. Amerykanie oczywiście także mają swoją buchalterię i swoje interesy. I jeśli zechcą w większym stopniu zaangażować się w utrzymanie stabilności w Europie Wschodniej, to pewnie także wystawią za to rachunek wszystkim zainteresowanym stronom. Niewykluczone, że roztoczenie w większym stopniu militarnej i finansowej protekcji nad Polską, Litwą, Łotwą i Estonią będzie się wiązało z szerszym otwarciem naszych rynków na amerykański kapitał, oczywiście na ich warunkach. W praktyce może to geopolitycznie oznaczać także powstanie "linii ciągłego napięcia", która będzie biegła od Krymu po Obwód Kaliningradzki.
I tak oto na naszych oczach skończył się złoty sen o sielskim i spokojnym regionie: Europie Wschodniej po komunizmie. Nie jest to dobra wiadomość, ale znacznie gorsza dla Polski wiązałaby się z odtworzeniem ładu geopolitycznego choćby z początków XX w. Notabene: nawet bardzo słaba, wykrwawiona wojną domową i rewolucją Rosja Radziecka była dla Polski niebezpieczna. Dziś możemy przede wszystkim mieć nadzieję, że Niemcy dobrze czują się w demoliberalnym państwie. Choć nie ma się co łudzić, że jesteśmy bardzo istotnym elementem ich międzynarodowej, ekonomicznej buchalterii. Może to wreszcie skłoni polską klasę polityczną do poważnego przemyślenia choćby głębokiej reformy polskiej armii i ściślejszej współpracy gospodarczej i wojskowej z innymi państwami regionu. A przypomnę, że Szwecja już jakiś temu proponowała Polsce głębszą współpracę militarną, związaną właśnie z potencjalną reakcją na rosyjskie działania w regionie. Nasze władze oczywiście odrzuciły szwedzkie propozycje. Może teraz wreszcie ktoś przejrzy na oczy.
Skomentuj artykuł