Refleksje po Dniu Dziecka

(fot. robert terrell / flickr.com / CC BY-NC-ND 2.0)

Pierwszego czerwca był Dzień Dziecka. Nie byłbym sobą, gdybym przy tej okazji nie przyjrzał się kilku statystykom dotyczącym "przyszłości narodu".

Ministerstwo Zdrowia przygotowało niedawno raport, z którego wynika czarno na białym, że kondycja zdrowotna najmłodszych nie jest najlepsza. Problemy z otyłością ma już 20 proc. polskich dzieci (dwa razy więcej niż w pokoleniu ich rodziców). Najgorzej przedstawia się sytuacja w grupie wiekowej 14-18 lat. Młodzi ludzie, z których część stoi już u progu dorosłości, z bardzo dużym prawdopodobieństwem już za kilka lat będą mieli problemy z chorobami układu krążenia i cukrzycą.

Na tym nie koniec. Narastającym problemem są coraz częstsze choroby nowotworowe wśród dzieci! Od 2000 roku tendencja jest zwyżkowa, niebagatelny wpływ na to ma ogólna sytuacja służby zdrowia. Brakuje choćby wczesnej diagnostyki. W dodatku problem nie jest społecznie uświadamiany, nikt nie prowadzi kampanii na ten temat, inaczej niż w przypadku wczesnych/profilaktycznych badań piersi u kobiet. Rzadko kiedy rodzice sami wpadną na to, żeby zrobić swojemu dziecku badania przesiewowe, umożliwiające wykrycie choroby na jej bardzo wczesnym etapie. Inna rzecz, że w sytuacji pogłębiającego się niedofinansowania służby zdrowia kolejki do specjalistów wciąż rosną i często nie pomagają na to różne formy "współpłacenia" przez pacjentów. A takie realia potencjalnie zniechęcają do wizyty u lekarza, który i tak z dużym prawdopodobieństwem powie, że "przecież dziecko jest zdrowe", więc nie ma sensu kierować go na dodatkowe badania.

DEON.PL POLECA

Okazuje się ponadto, że potężnym problemem wśród dzieci jest próchnica. W szkołach powszechnie brak gabinetów stomatologicznych. Problem jest na tyle znaczny, że Naczelna Rada Lekarska wystosowała do premier Ewy Kopacz list, w którym zwraca uwagę, że prawie 90 proc. siedmiolatków i prawie każdy czternastolatek w Polsce choruje na próchnicę. NRL, którą trudno podejrzewać o "socjalizm" (ale z pewnością świetnie zdaje sobie sprawę, że "lepiej zapobiegać niż leczyć"), postuluje wprowadzenie obowiązkowych badań stomatologicznych w szkołach. Jak widać przekonanie, że prywatna stomatologia rozwiązuje wszystkie problemy, systemowo jest nie do obrony.

Notabene, gdy Ewa Kopacz obejmowała urząd premiera w swoim exposé zapowiadała "powrót dentystów do szkół". Deklaracja godna pochwały. Ale - jak zwykle - w szczegółach diabeł siedzi. Rząd chciałby, żeby usługi dentystyczne finansowały samorządy. A te z kolei, jak wiemy, bardzo chętnie oszczędzają na sprawach okołoszkolnych. Błędne koło się zamyka, a próchnica to wciąż polski standard, nie tylko zresztą wśród dzieci.

Odrębnym problemem, ale ściśle związanym z powyższymi i dotykającym dzieci jest to, że duża część polskich rodzin ogranicza wszelkie wydatki poza tymi na bieżące utrzymanie. Bardzo wyraźnie pokazuje to ostatni raport Głównego Urzędu Statystycznego, z którego wynika, że aż co piąta polska rodzina miesięcznie wydaje 127 proc. tego, co zarabia, czyli często żyje w stałym zadłużeniu. Trudno z takiego budżetu domowego wykroić pieniądze na stałe wizyty z dzieckiem u prywatnego dentysty, nie mówiąc już o innego typu bardziej zaawansowanych badań lekarskich.

Oczywiście, pewne kwestie dotykające zdrowia najmłodszych wiążą się z przyjętym dziś stylem życia. Często słyszę, nie tylko od nauczycieli, że dzieci chętnie - za przyzwoleniem rodziców - zwalniają się choćby z lekcji wuefu. Ich aktywność fizyczna ograniczona jest choćby dlatego, że duża część dziecięcych zabaw i aktywności towarzyskiej dzieci odbywa się w świecie wirtualnym. Na tym nie koniec - "śmieciowe przekąski" zamiast pierwszego i drugiego śniadania są czymś rozpowszechnionym. W dodatku, szczególnie w dużych miastach, takie formy rekreacji jak basen są drogie - jeśli traktować je nie jako "odświętną atrakcję" ale regularny wydatek. Rodzice nierzadko zwracają uwagę, że trudno im połączyć szkolny i domowy plan zajęć dzieci z własnym - często przepełnionym konieczną pracą i obowiązkami do późnych godzin wieczornych. W takich realiach trudniej zachęcić pociechy do innych sposobów spędzania wolnych chwil niż we własnym pokoju przed monitorem komputera. Nad dobrymi nawykami trzeba przecież pracować - złe łatwo przychodzą same.

Na koniec szersza refleksja: jeśli porównam swoje i swoich rówieśników dzieciństwo z tym dzisiejszego najmłodszego pokolenia, to z pewnością nasze było znacznie skromniejsze. Mieliśmy o wiele mniej zabawek, ale chyba więcej czasu dla siebie, pewnie mieliśmy o wiele mniej atrakcji "za pieniądze", ale chyba nieco więcej inwencji własnej - gospodarka planowego niedoboru schyłkowego PRL poniekąd to wymuszała. Rzadko kto mógł sobie pozwolić na zakup wspaniałości ze Składnicy Harcerskiej, więc sami robiliśmy latawce (o procach na skoble i kamienie nie wspomnę ze względów dydaktycznych). Oczywiście, antidotum na dzisiejsze kłopoty nie jest powrót do tamtej, pod bardzo wieloma względami mało chwalebnej przeszłości. Ale dzisiejsza (dla wielu rodzin zresztą problematyczna) łatwa dostępność do mnóstwa dóbr i atrakcji niekoniecznie jest receptą na szczęśliwe dzieciństwo.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Refleksje po Dniu Dziecka
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.