Statek na mieliźnie
Ameryce zagroził właśnie kryzys finansowy, który postawił najbogatszy kraj świata na progu bankructwa. W ten sposób sytuacja Stanów zaczęła przypominać pozycję miliardera z nieszczególnie śmiesznego dowcipu z gatunku "how to". - Jak w ciągu roku zostać milionerem? Wziąć żonę, która bez problemu poradzi sobie w tym czasie z wydaniem reszty miliarda.
W przypadku Ameryki rolę rozrzutnej żony odegrała koncertowo partia Republikanów. Choć, oczywiście, w szczegółach sprawa nie jest aż tak prosta. No ale, niezależnie od powodów, problem jest rzeczywiście bardzo poważny, bo łączna suma zadłużenia amerykańskiego budżetu przekroczyła nie tak dawno statutowy limit 14 294 mld dolarów
I pomyśleć, że za prezydentury Billa Clintona, zamiast długów w budżecie były poważne nadwyżki, przekraczające 230 mld dolarów, a fachowcy od finansów państwowych zastanawiali się już poważnie, jak zagospodarować prognozowane 2 biliony nadprogramowych środków, których spodziewano się do końca dekady. Jak widać, nie trzeba było martwić się przedwcześnie. Wystarczyły polityczne zmiany w Białym Domu i Kongresie (za którymi poszły radykalne cięcia podatkowe), a potem dwie kosztowne wojny i jeszcze bardziej kosztowna recesja.
Dość powiedzieć, że za rządów w Białym Domu prezydenta Reagana dług publiczny Ameryki wzrósł niemal trzykrotnie, do prawie 2,6 biliona. Liczby nie kłamią, niezależnie od politycznych ocen jego prezydentury.
Ta sama sytuacja powtórzyła się za rządów George’a Busha, który - wplątawszy Amerykę w kolejną wojnę "doktrynalną" i nie poradziwszy sobie skutecznie z zapobieganiem skutkom recesji - wbrew ortodoksyjnym republikańskim zasadom zdecydował się jednak podnieść nieco stawkę podatkową dla najbogatszych (o dochodach powyżej 250 tys. dol. rocznie), z 35 do 39,5 procenta.
Co do owych zasad, to republikanie głośno bronią ich głównie w zastosowaniu do biednych amerykańskich Kowalskich, którzy powinni "radzić sobie sami", nawet wtedy, kiedy "niewidzialna ręka rynku" wyciąga im z kieszeni ostatnie dolary, by wspomagać najbogatszych. Bo czym innym, jeśli nie takim wspomaganiem właśnie były subsydia ze środków publicznych na ratowanie banków (zresztą akurat ta interwencja okazała się sensowna ekonomicznie i finansowo opłacalna). No ale obok doraźnych działań antykryzysowych państwo po cichu wspomaga też z publicznej kasy wielkie korporacje w sposób - nazwijmy to - systemowy. Nawet teraz, gdy rozmiary długu publicznego są już przedmiotem publicznej debaty, zatwierdzono w Senacie, głosami Republikanów, subsydia przekraczając 20 mld dolarów dla kilku największych koncernów naftowych. W skali deficytu to niewiele, ale tego typu działania ilustrują filozofię tej partii dotyczącą fiskalnej polityki państwa.
Teraz jednak statek "Ameryka" tonie, co grozi pociągnięciem na dno całej światowej armady. Co z tego jednak, skoro - według podręczników ekonomii neoliberalnej - zamiast łatać dziurę, podnosząc podatki należy ciąć wydatki, czyli wylewać więcej wody.
To dlatego były brytyjski minister do spraw biznesu, Vincent Cable, którego trudno podejrzewać o odchylenie lewicowe, powiedział ostatnio oficjalnie, że na decyzje ekonomiczne Ameryki wpływają "skrajnie prawicowi pomyleńcy", swoją nieodpowiedzialną, ortodoksyjną postawą zagrażający światowej gospodarce.
Oficjalnym powodem sprzeciwu wobec podnoszenia progów podatkowych jest kwestia bezrobocia. Cięcia miałyby oznaczać ograniczenie środków na inwestycje, a w konsekwencji dalsze kurczenie się rynku pracy. Teoretycznie argument wydaje się sensowny. Tyle, że najbardziej dynamiczny przyrost miejsc pracy odnotowano w Stanach w latach 60. minionego stulecia, kiedy próg podatkowy od najwyższych dochodów przekraczał 70 procent.
Aktualne problemy z zatrudnieniem nie wiążą się bowiem z brakiem inwestycji, tylko z ich alokacją w regiony, gdzie siła robocza jest po prostu tańsza. I nic nie wskazuje na to, by nawet obniżenie podatków do zera cokolwiek tutaj zmieniło.
Inna sprawa, że podnoszenie limitu zadłużenie publicznego może poprawić sytuację finansową Ameryki jedynie na krótko. Dług wewnętrzny USA jest bowiem długiem strukturalnym, generowanym nie tyle przez wzrost wydatków na wojsko i nawet nie przez kryzys finansowy, ale przez system emerytalny i wydatki na zdrowie (Social Security, Medicare i Medicaid). Z podobnym problemem zmagają się zresztą wszystkie kraje wspomagające ze środków publicznych systemy opieki medycznej i pomocy społecznej, bowiem koszty procedur medycznych i leków rosną lawinowo, średnia wieku wydłuża się o ponad dwa lata co dekadę, a społeczeństwa starzeją się w dramatycznym tempie. Tak będzie, niezależnie od wyniku kolejnych wyborów do Kongresu i Białego Domu, i trzeba z tym coś zrobić. I to szybko. Ale akurat tutaj ciąć się nie da. Po prostu świadczenia na rzecz wspólnoty muszą się rozkładać bardziej proporcjonalnie do dochodów. Inaczej mówiąc - bardziej sprawiedliwie.
Wszyscy o tym wiedzą, tym bardziej, że redukcja podstawowych świadczeń socjalnych nie znajduje poparcia nawet w najbardziej radykalnej frakcji republikanów,Tea Party.
Inna rzecz, że tak naprawdę, to bankructwo Ameryki nie jest nieuniknione. Chyba, że zdecydują o nim względy doktrynalne. Bo dług, owszem, jest ogromny i ciągle rośnie ale jednak jest ciągle mniejszy niż amerykański PKB, czego nie da się powiedzieć o niektórych krajach europejskich czy Japonii (tam zadłużenie przekracza PKB więcej niż dwukrotnie). Dolar jak na razie wciąż nie ma konkurencji w charakterze waluty rezerwowej, zwłaszcza po tym, jak euro popadło w poważne kłopoty. A i chętnych do pożyczania Stanom ciągle nie brakuje, tym bardziej, że koszty obligacji rządowych to zaledwie 3 procent w skali roku.
Z chlebem dla ludu mogą być jednak przejściowe problemy, tak więc politycy urządzili nam kolejne igrzyska.
Skomentuj artykuł