Tym razem o wiośnie
Poprzednie dwa felietony były nieco awanturnicze i słusznie, ale święta idą, trzeba się wyciszyć. Więc dzisiaj o wiośnie. O tym, że jest, chociaż przychodzi z trudem i że wiosna stanowi prawdziwe wyzwanie egzystencjalne. Ale przede wszystkim o tym, że to nie ona jest najważniejsza.
Gadanie o wiosennej lekkości nigdy mnie nie przekonywało. Dawka wiosennego światła jest tak duża, że człowiek staje się mało produktywny, nadmiernie rozmarzony i nieco drażliwy. Trudno skupić się na jednej książce - wczoraj na przykład zacząłem trzy, a dziś nie mam zamiaru czytać żadnej z nich. Na wiosnę człowiek może być dla własnej rodziny ciężarem i dobrze, że można pokopać trochę w ogrodzie i odciążyć innych od przykrego obowiązku zadawania się z nami.
Kilka pochmurnych dni, które właśnie nastały, to prawdziwe wytchnienie. Tak więc jest paskudnie i nie bójmy się do tego przyznać.
W wiośnie najbardziej paskudne jest jednak to, że stanowi punkt graniczny. Jedną nogą jesteśmy jeszcze w zimie i wciąż nie można sobie pozwolić na krótki rękaw. Kto porzucił już sezon grzewczy, ten wie, jak zimne są wciąż wieczory. Druga noga jest już w lecie i stara się korzystać z jego uroków.
Wiosna jest metaforą życia - twierdzą niektórzy. Wiosną wszystko się rodzi, a życie jest nieustannym odrodzeniem. Mnie się jednak wydaje, że cały ciężar tej metafory powinien jednak spocząć na przejściowym charakterze wiosny, na jej "już nie" i "jeszcze nie". Uczniowie Husserla tak właśnie opisywali teraźniejszość i byt przygodny, porównując ją do nieustannego bycia na ostrzu noża.
Wiosna to czas gdzieś pomiędzy, podobnie jak nasze życie. Średniowieczni autorzy mieli jeszcze jedną trafną metafora odnoszącą się do życia ludzkiego, a był nią horyzont. Człowiek jest jak linia horyzontu, powiadali, najwyższy punkt ziemi i najniższy nieba.
Dolegliwość wiosny polega właśnie na tym zawieszeniu czasu między starym a nowym, miedzy tym, co chcemy już pożegnać a tym, na co jeszcze czekamy.
Jeśli jednak zbytnio będziemy lubić wiosny i rozkoszować się wciąż tym, co jeszcze nie nadeszło, to czy przygotujemy się tym do nieba? Może zamiast oczekiwania powinniśmy nauczyć się rozkoszować tym , co jest i trwa, i znalazło swoje spełnienie?
Jest w nas taka pokusa, żeby odrzucać coś, co już się udało, nie doceniać tego, tylko marzeniami uciekać w przyszłość. A może w ten sposób ucieka nam czasem królestwo, które podobno już teraz jest między nami. Nie jest żadnym "już nie", ani "jeszcze nie", tylko po prostu jest. Nie jest oczekiwaniem, ale spełnieniem.
Tak więc nie w jutrzenkach, młodościach, odrodzeniach, początkach, świtach - jak uczy nas nowożytność, ale w tym, co spełnione i dojrzałe, powinniśmy znajdować swój cel i upodobanie. Po prostu w średniowieczu. Pokochanie takiego średniowiecza to ważne ćwiczenie duchowe - przygotowanie na Niebo, którego wszystkim nam życzę.
Uczenie się już teraz nieba, to między innymi odrzucenie drażliwości i niecierpliwości, nauka prostych radości i uwaga skierowana na to, co jest.
Skomentuj artykuł