Białoruś: Protesty to wyraz głębszych problemów
Protesty przeciwko dekretowi o pasożytnictwie to wyraz znacznie głębszych problemów, wynikających z kryzysu białoruskiego modelu państwa. Brutalna odpowiedź władz na akcje społeczne może je wyciszyć, ale nie rozwiązuje kryzysowej sytuacji - uważają eksperci.
"Nasilenie protestów na Białorusi w ostatnich tygodniach to nie jest reakcja wyłącznie na dekret o walce z pasożytnictwem, lecz wyraźny sygnał, że doszło do kryzysu obecnego modelu socjalnego" - mówi PAP politolog Waler Karbalewicz. Jego zdaniem dekret nr 3, wprowadzający obowiązek opłaty specjalnego podatku dla osób niezatrudnionych przez co najmniej 183 dni w ciągu roku, jest "kroplą, która przepełniła czarę".
Białoruski model państwa okazał się niewydolny w sytuacji pogorszenia sytuacji gospodarczej i odcięcia dotacji ze strony Rosji. "Od 20 lat prezydent Alaksandr Łukaszenka mówił, że można bez reform i transformacji żyć na przyzwoitym poziomie, porównywalnym z tym, co dzieje się za naszymi granicami. To już nieaktualne" - ocenia Karbalewicz.
Politolog przyznaje, że trwające od połowy lutego protesty nie mają charakteru masowego, ale obejmują znacznie szersze grupy niż dotychczas. Na ulice zaczęli wychodzić również ludzie mieszkający poza dużymi miastami, a także - w coraz większym stopniu - dotychczasowi zwolennicy prezydenta.
"Konieczność płacenia państwu w sytuacji, kiedy nie ma pracy, a zarobki spadają, ludzie odczuli jako niesprawiedliwość" - tłumaczy. Dekret nr 3 nałożył się na inne kwestie - wzrost bezrobocia, spadek dochodów, wzrost opłat komunalnych i stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego. "Z drugiej strony mieliśmy tę trwającą od 2015 r. miniodwilż, zwolnienia więźniów politycznych, większą tolerancję władz dla różnego rodzaju akcji społecznych" - wymienia.
Zdaniem Karbalewicza w efekcie "ludzie przestali się bać i zaczęli śmielej wyrażać swoje żądania". "To, co obecnie robi władza, to próba cofnięcia się do wcześniejszej sytuacji, zastraszenia ludzi" - mówi politolog.
Podczas weekendowych protestów w Mińsku i innych miastach milicja masowo zatrzymywała ich uczestników, próbując nie dopuścić do zgromadzeń. Większość osób następnie wypuszczono, ale w samym Mińsku skazano niemal 150 osób na grzywny i areszt.
Zdaniem Siarhieja Kizimy z Akademii Zarządzania przy Prezydencie RB nie należy wyciągać pochopnych wniosków z tego, co dzieje się w ostatnich tygodniach na Białorusi. "Wiosna tradycyjnie jest u nas okresem protestów, Dzień Wolności 25 marca to ważna data dla opozycji. Za miesiąc nie będziemy o tym wszystkim pamiętać" - mówi Kizima PAP.
Uważa, że roli protestów nie należy przeceniać, bo nawet kilka tysięcy ludzi na ulicach "trudno uznać za reprezentatywne dla całego społeczeństwa". Dodaje również, że protest w Mińsku nie był legalny, a ostrożność władz stolicy i innych miast, które - jak podkreśla opozycja - celowo nie wydają zgód na masowe zgromadzenia - można uzasadnić obawą przed zagrożeniem terrorystycznym, które potwierdzają kolejne zamachy w Europie.
"Doniesień o planowanych prowokacjach nie można bagatelizować. Władze wolą nie dopuścić do protestu lub zapobiec mu, niż ryzykować, że przekształci się w rzeź" - stwierdził Kizima.
Podobnych argumentów użyło niedawno w oświadczeniu białoruskie MSZ. Od ponad tygodnia władze i państwowe media informowały o ujawnionych rzekomo planach "bojówek" dotyczących prowokacji z użyciem broni, w związku z czym aresztowano już ponad 20 osób. Niezależni eksperci uważają tę sprawę za "szytą grubymi nićmi", jednak zgodnie wskazują, że to ona będzie w obecnej sytuacji papierkiem lakmusowym.
"Jeśli znowu pojawią się w kraju więźniowie polityczni, np. w związku z tą sprawą, będzie można mówić o sytuacji podobnej do 2010 r." - ocenia Karbalewicz. Wówczas brutalne spacyfikowanie protestów po uznanych przez opozycję za sfałszowane wyborach prezydenckich, zarzuty karne i kary więzienia dla opozycjonistów, doprowadziły do izolacji Białorusi na arenie międzynarodowej.
Alaksandr Kłaskouski na łamach niezależnych "Biełorusskich Nowosti" sugeruje, że wykorzystana do zastraszania społeczeństwa sprawa "bojówek" może teraz zostać "zamieciona pod dywan", żeby nie przekroczyć "cienkiej czerwonej linii". Pisząc o reakcji władzy na protesty, Kłaskouski twierdzi, że oznacza ona koniec tzw. miękkich praktyk, ale jednocześnie ocenia, że to nie jest powtórka z 2010 r.
"Różnica jest.(…) Reżim ewidentnie dozuje stosowanie pałek, bojąc się, że utraci «opcję zachodnią» i zostanie ostatecznie przyparty do muru przez Kreml" - tłumaczy. Na razie zdaniem eksperta reakcja Zachodu na białoruskie "dozowanie represji" jest umiarkowana: "krzywi się, ale jest gotów to przełknąć".
Andrej Dzmitryjeu, działacz opozycyjnego Ruchu "Mów Prawdę", zwraca uwagę na brak "jednorodności" w strukturach białoruskiej władzy. "Bez przesady można mówić o trwającym konflikcie między «reformatorami» i «obskurantami». Ci drudzy nie chcą tracić władzy i jest im wszystko jedno, ile to będzie kosztować" - mówi PAP.
Kolejny problem to brak wyczucia problemów społecznych. "Władza i zwykli ludzie już dawno się rozeszli. Na górze wydaje się, że problemy da się rozwiązać bez reform, podczas gdy ludzie chcą zdecydowanych zmian" - ocenia. Dodaje, że tę sytuację powinna wykorzystywać opozycja, budując "przestrzeń kompromisu" między władzą i społeczeństwem.
Zdaniem Dzmitryjeua Łukaszenka w obawie przed utratą władzy na razie decyduje się na wariant zachowawczy. "Ale dzisiaj to nie jest rozwiązanie. Władza stoi raczej przed wyborem między zmianami połączonymi, owszem, ze stopniowym ograniczeniem wpływów - a «dociśnięciem», które da na jakiś czas pozorny spokój, ale w przyszłości może doprowadzić do wybuchu" - ocenia polityk.
Skomentuj artykuł