Białoruś: Wybory bez widoku na zmiany
Białoruś wybiera w niedzielę deputowanych do niższej izby parlamentu, Izby Reprezentantów. W powszechnym przekonaniu to głosowanie nie przyniesie jednak krajowi niczego nowego, a zdaniem niezależnych środowisk skład izby jest już raczej ustalony.
Wyborcy idą do urn dwa lata po brutalnych rozpędzeniu masowych demonstracji w dzień wyborów prezydenckich 19 grudnia 2010 r. Niektórzy zatrzymani wówczas liderzy opozycji, jak Andrej Sannikau i Żmicier Bandarenka, wyszli na wolność dopiero kilka miesięcy temu. Jeden z opozycyjnych kandydatów na prezydenta, Mikoła Statkiewicz, wciąż odbywa wyrok 6 lat kolonii karnej.
Od tego czasu władze starają się nie dopuścić do większych protestów. Opozycyjni działacze uczestniczący w pikietach są zatrzymywani i skazywani na kary aresztu lub grzywny, zatrzymywani byli również dziennikarze i moderatorzy opozycyjnych grup internetowych.
Jednocześnie władze obiecują poprawę stopy życiowej. Prezydent Alaksandr Łukaszenka zlecił, by do końca grudnia średnia pensja na Białorusi wzrosła do równowartości 500 dol. z 350 dol. na początku roku.
O ile w zeszłym roku jeszcze dochodziło do protestów, o tyle w tym nie było już żadnej masowej demonstracji, jeśli nie liczyć kilkutysięcznego marszu w świętowanym przez opozycję Dniu Wolności w marcu, na który władze wyraziły zgodę. Największe partie opozycyjne, Partia Białoruski Front Narodowy i Zjednoczona Partia Obywatelska (ZPO), nie szykują na niedzielę żadnych masowych imprez.
W niezależnych środowiskach panuje przekonanie, że wynik wyborów jest z góry ustalony. "Rzecz potoczy się tradycyjnym, białoruskim scenariuszem. Będzie jedna tura i wszyscy deputowani będą reprezentować władzę" - powiedział PAP niezależny politolog Waler Karbalewicz.
Nazywa on tegoroczne wybory "najnudniejszymi i najmniej ciekawymi w historii Białorusi" - bo Białorusini przestali wierzyć, że jest to mechanizm wyboru władz, opozycja rozumie, że scenariusz wyborów jest z góry napisany, i też jest bardzo pasywna, a konflikt Mińska z Zachodem prowadzi do tego, że również kraje UE nie pokładają większych nadziei w tym głosowaniu.
Także prorządowi analitycy uważają, że wybory zmian nie przyniosą. "Nie spodziewałbym się po tych wyborach niczego nieoczekiwanego" - powiedział PAP Siarhiej Musijenka, szef ośrodka socjologicznego ECOOM, zbliżonego do administracji prezydenckiej.
Nie wyklucza on natomiast, że w nowym parlamencie - w odróżnieniu od obecnego - znajdą się jacyś przedstawiciele opozycji. "Wydawało mi się, że będzie ich wielu, ale oczywiście po masowym wycofaniu się (kandydatów dwóch największych partii opozycyjnych Białoruski Front Narodowy i Zjednoczonej Partii Obywatelskiej) będzie ich mniej" - mówi.
Jednakże niezależnie od wyniku wyborów w kraju, gdzie wiele kwestii rozstrzyga swoimi dekretami prezydent Alaksandr Łukaszenka, znaczenie parlamentu w życiu politycznym spada.
"O ile 10 lat temu politycy traktowali parlament jako trampolinę do dalszej kariery politycznej, to teraz już nie mają takich złudzeń - podkreśla w rozmowie z PAP redaktor naczelny społeczno-naukowego pisma "Arche" Waler Bułhakau. - Teraz Izba Reprezentantów to miejsce honorowej zsyłki dla osób z łukaszenkowskego aparatu, którzy zbliżają się do wieku emerytalnego. Ten parlament nie ma żadnego samoistnego znaczenia".
Jak podkreśla, w ciągu ostatnich 5 lat parlament wykorzystał swoje prawo inicjatywy ustawodawczej tylko raz - ustawa nazywała się "O traktowaniu zwierząt".
"Myślę, że nie należy spodziewać się zmian na lepsze. Nie będzie zbliżenia Białorusi do demokratycznych standardów. Możemy za to być świadkami zbliżenia do standardów niedemokratycznych. Dostaniemy zapewne całkowicie podporządkowany parlament, gdzie średnia wieku wyniesie około 55 lat" - ocenia Bułhakau.
Przy tym w środowiskach niezależnych panuje przekonanie, że potencjał zmian w społeczeństwie istnieje. "Sondaże wykazują, że społeczeństwo dojrzało do przemian, że krytycznie ocenia obecną politykę władz i jest gotowe zagłosować na wyborach za przemianami. Ale problem polega na tym, że nie ma mechanizmów urzeczywistniania tych zmian. Przemiany na Białorusi mogłaby sprowokować tylko rewolucja, a na nią społeczeństwo jest niegotowe" - podkreśla Karbalewicz.
Potencjał zmian widzi również szef ZPO Anatol Labiedźka, który wskazuje, że nie przejawia się on aktywnymi formami protestu z kilku powodów. "Po pierwsze, bardzo dużym problemem jest słaba komunikacja między opozycją i stronnikami zmian - wszędzie istnieją bariery i przeszkody, praktycznie nie sposób u nas wynająć pomieszczenia albo spotkać się na ulicy" - powiedział PAP.
Jako drugi problem wskazał finansową zależność większości ludzi od reżimu. "80 proc. ludzi pensję, emeryturę i świadczenia dostaje od władzy i to ich powstrzymuje. (…) Trzecia kwestia to pomoc Rosji. Gdyby jej nie było, wiele zjawisk, zwłaszcza trendów społecznych, dojrzewałoby dużo szybciej" - podkreśla.
Według ostatniego, czerwcowego, sondażu niezależnego białoruskiego ośrodka badań społecznych NISEPI, zarejestrowanego w Wilnie, zdecydowana większość ankietowanych (77 proc.) uważa, że Białorusi potrzebne są przemiany.
Większość (51 proc.) deklaruje też chęć udziału w wyborach, choć odsetek tych, którzy uważają, że głosowanie nie będzie uczciwe (40 proc.), nieco przewyższa odsetek osób będących przeciwnego zdania (37 proc.). Aż 46,9 proc. ankietowanych oceniło, że walka wyborcza będzie toczyła się tylko pozornie, bo miejsca w parlamencie są już rozdzielone przez władze.
Skomentuj artykuł