Expert: Decyzja Obamy raczej spóźniona
(fot. Barack Obama / Foter / CC BY-NC-SA 2.0)
PAP / kn
Decyzja prezydenta Baracka Obamy, by USA wojskowo wsparły umiarkowanych rebeliantów w Syrii, jest słuszna, ale podjęta raczej za późno, by w krótkim czasie przynieść jakiś efekt - ocenił w rozmowie z PAP były ambasador USA w Iraku David Newton.
Prezydent Obama wystąpił w czwartek do Kongresu o pół miliarda dolarów na szkolenia i sprzęt dla umiarkowanych rebeliantów w Syrii, walczących zarówno z reżimem prezydenta Baszara el-Asada, jak i z ekstremistami z ugrupowania Islamskie Państwo Iraku i Lewantu (ISIL), które w ostatnim czasie umocniło swą kontrolę nad znaczną częścią Iraku.
Jeśli Kongres zaaprobuje wniosek Obamy, będzie to pierwsze bezpośrednie wojskowe zaangażowanie USA w pogrążonej od czterech lat w wojnie Syrii.
"Ta decyzja to krok w dobrym kierunku, ale została podjęta raczej za późno, by przyniosła efekt" - powiedział PAP Newton, który w swej prawie 40-letniej karierze dyplomatycznej był m.in. ambasadorem USA w Iraku (1984-88) i Jemenie (1994-97). - W Waszyngtonie powszechnie wiadomo, że Departament Stanu od dawna naciskał na zbrojenie rebeliantów, ale Biały Dom bał się, że broń wpadnie w niepowołane ręce".
Ekspert nie ma wątpliwości, że Obama podjął tę decyzję teraz w związku z rozwojem sytuacji w Iraku. "Rośnie presja, żeby cokolwiek zrobić. Nikt nie wie dokładnie, co, ale rosną żądania, by administracja wsparła w jakiś sposób umiarkowanych rebeliantów. Ta propozycja jest lepsza niż nic, ale decyzję należało podjąć wcześniej" - ocenił.
"Muszę powiedzieć, że to (wojna w Syrii) przypomina mi wojnę domową w Hiszpanii, gdzie umiarkowani po obu stronach przegrali, bo radykałowie po obu stronach byli zbrojeni albo przez faszystów, albo przez komunistów" - dodał Newton. W Syrii zarówno reżim Asada, jak i radykalni rebelianci dostają pomoc z zewnątrz, "a umiarkowani nie byli w stanie dobrze się zorganizować i przegrywają, bo nie dostali takiego wsparcia, jak dwie pozostałe strony" konfliktu - wyjaśnił.
Jeśli Kongres zaaprobuje wniosek Obamy, co oczekiwane jest przed wakacyjną przerwą, szkolenia rebeliantów najpewniej będą się odbywać w Jordanii, gdzie CIA prowadzi już tajny program szkoleń. Teraz w ten program miałby się włączyć Pentagon.
Zdaniem Newtona siła decyzji Obamy tkwi w samym jej ogłoszeniu. "USA w końcu podjęły decyzję, że bezpośrednio będą wspierać umiarkowanych rebeliantów, i ogłosiły ją publicznie - powiedział. - Ale trudno przewidzieć jakikolwiek efekt tej decyzji w krótki terminie. To będzie zależeć od tego, w jaką broń USA będą wyposażać rebeliantów".
"To, czego naprawdę potrzebują, czego chcą, to broń ciężka" - wyjaśnił. Chodzi więc o broń przeciwpancerną bądź pociski ziemia-powietrze do zestrzeliwania śmigłowców. W ostatnich miesiącach reżim Asada używa ich do zrzucania bomb beczkowych, powodujących wiele ofiar cywilnych. "Bez efektywnej broni rebelianci naprawdę nie mogą bronić ludzi" - powiedział Newton.
Na razie administracja nie ujawniła, jak chce wydać owe 500 mln dolarów. W krótkim komunikacie podano, że środki te mają być przeznaczone na "szkolenia i sprzęt dla sprawdzonych członków zbrojnej opozycji syryjskiej", by pomóc "bronić Syryjczyków, stabilizować obszary pod kontrolą opozycji, zwalczać zagrożenia terrorystyczne i promować wynegocjowanie porozumienia".
Zdaniem Newtona 500 mln dolarów "to nie jest wielka kwota" i "jeśli większość z tej sumy pójdzie na szkolenia, to z pewnością nie wystarczy". "Ale jeśli byłoby to wydane na broń ciężką, to z pewnością odniosłoby skutek. Pytanie więc, ile pójdzie na szkolenie i jak szybko i jaką broń rebelianci dostaną" - dodał.
Przyznał, że USA mają ograniczone możliwości działań, jeśli chodzi o sytuację w Iraku. Nawet jeśli przeciw sunnickim dżihadystom z ISIL zdecydują się użyć sił powietrznych, to trudno to będzie wykonać. "Jeśli ISIL miałby być na celowniku, to wyobrażam sobie, że przestaną używać swoich czarnych flag i trudno ich będzie zidentyfikować. A jeśli w bombardowaniach będą ofiary wśród sunnitów, którzy nie są członkami ISIL, to może ich to tylko skłonić, by się do ISIL przyłączyli" - wyjaśnił Newton.
To, co jego zdaniem rząd USA może zrobić i robi, to przekonywać inne rządy w Zatoce Perskiej, a zwłaszcza Kuwejt, by "zablokowały prywatne pieniądze, które finansuje radykalnych sunnitów". "Same rządy tego nie robią, ale oczywiste jest, że niektórzy ich obywatele tak" - dodał.
Ekspert oczekuje, że współpraca USA z Iranem w sprawie Iraku będzie "bardzo ograniczona" i mówienie o jakimś sojuszu jest "bezpodstawne". "Można działać z Iranem tam, gdzie mamy wspólne interesy, a takim z pewnością jest zapobieganie umacnianiu się ISIL. Ale różnimy się w tym, jak dużo wpływu Iran powinien mieć w Iraku, i z pewnością nie chcemy, by te wpływy zostały wzmocnione" - powiedział Newton. "Nie widzę miejsca na wiele politycznej współpracy. Iran z pewnością nie chce, by (premier Iraku) Maliki był zastąpiony przez kogoś innego", co najchętniej widziałyby USA - dodał.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł