Mudżahedini zbroją się i krytykują Zachód
Ismael Chan, jeden z weteranów i bohaterów wojen partyzanckich w Afganistanie przeciwko Armii Radzieckiej i talibom z lat 80. i 90., wzywa swoich towarzyszy pod broń, by przejąć w kraju władzę, gdy wyjadą z niego ostatni zachodni żołnierze.
Chan, niekoronowany król Heratu, drugiego co do wielkości miasta w Afganistanie, zwołał w ostatnich dniach w swojej kwaterze głównej naradę byłych partyzanckich komendantów. Po naradzie ogłosił, że dawni mudżahedini zamierzają zbudować polityczny i wojskowy sojusz, który po wycofaniu zachodnich wojsk z Afganistanu w 2014 r. wybierze swojego kandydata na nowego prezydenta kraju, a potem zaprowadzi w nim własne porządki i nie dopuści, by do władzy wrócili talibowie.
"Prezydent Hamid Karzaj wie o naszych planach" - powiedział w rozmowie z największą afgańską telewizją Tolo.
Dobiegający dziś 70-tki Ismael Chan, były kapitan rządowego wojska, przystąpił do partyzantki w 1979 r. w proteście przeciwko komunistycznym władzom w Kabulu i coraz większym wpływom doradców politycznych i wojskowych z ZSRR. Wstępując do partyzantki wymordował cały radziecki garnizon w Heracie, zabijając także żony i dzieci rosyjskich wojskowych.
W latach 80. walcząc w okolicach Heratu stał się jednym z najdzielniejszych i najsławniejszych komendantów partyzanckich w całym Afganistanie. Po 1992 r., gdy po wycofaniu Armii Radzieckiej w Afganistanie wybuchła wojna między zwycięskimi mudżahedinami, wycofał się do Heratu, który zmienił w udzielny chanat. Rządził surowo, ale sprawiedliwie; w latach 90. Herat był jednym z nielicznych regionów Afganistanu, gdzie panował pokój i względny dostatek.
W połowie lat 90. odrzucił ofertę sojuszu złożoną mu przez talibów. Zamiast tego sprzymierzył się z rządzącym w Kabulu Sojuszem Północnym, zdominowanym przez Tadżyków (Chan jest Tadżykiem) ugrupowaniem, kierowanym przez b. prezydenta Burhanuddina Rabbaniego i b. ministra obrony Ahmada Szaha Massuda. Nie tylko odparł natarcie talibów na Herat, ale zaatakował ich twierdzę w Kandaharze i gdyby nie wojskowe błędy, jakie popełnił, talibowie zostaliby rozbici już w 1995 r.
Dwa lata później, zdradzony przez jednego ze swoich dowódców, został wzięty przez talibów do niewoli. Uciekł z niej w 1999 r., ponownie przystał do zbrojnej opozycji, a jesienią 2001 r., wsparł inwazję Amerykanów na Afganistan.
Zaprowadzając nowe porządki w Afganistanie, Zachód postanowił jednak odsunąć od władzy dawnych komendantów mudżahedinów, których nazywał teraz watażkami i oskarżał o wojenne zbrodnie. Podobnie jak innych b. partyzanckich komendantów, Amerykanie zmusili go do rozpuszczenia i rozbrojenia jego prywatnej armii. Mudżahedinów i watażków miały zastąpić rządowe wojsko i policja, tworzone i szkolone przez Zachód.
Wraz ze zbliżaniem się terminu wycofania zachodnich wojsk z Afganistanu, dawni komendanci mudżahedinów zaczynają jednak coraz głośniej upominać się o utracone wpływy. Byli komendanci Sojuszu Północnego otwarcie zapowiadają, że nie zgadzają się na polityczne targi Karzaja z ich dawnymi wrogami, talibami. Grożą też, że prędzej wywołają nową wojnę niż zgodzą się na powrót talibów do władzy.
Żaden z nich jednak tak otwarcie jak Chan nie przyznał, że już teraz, mimo obecności Zachodu, zbiera i zbroi prywatne wojsko, by po 2014 r. mogło przejąć władzę w zachodnim i południowo-zachodnim Afganistanie. Żaden też publicznie tak ostro nie skrytykował zachodniej obecności w Afganistanie jak Chan. "Przybysze odsunęli od władzy tych, którzy toczyli wojnę od wieków. Odebrali nam karabiny, odebrali armaty, czołgi, kazali wyrzucić je na złom" - mówił Chan na naradzie ze swoimi komendantami w Heracie.
Aby naprawić błędy Zachodu, zdaniem Chana należy co prędzej wciągnąć dawnych komendantów mudżahedinów do rządu i pozwolić im mieć w nim przynajmniej tyle samo do powiedzenia, co przedstawicielom Zachodu.
"Rozmawialiśmy o tym szczegółowo z Karzajem, wie on o naszych planach i o tym, że werbujemy wojska" - powiedział Chan. Dodał, że w zapowiedzianych na 2014 r. wyborach prezydenckich zwycięzcą powinien zostać kandydat uzgodniony i popierany przez byłych komendantów mudżahedinów.
Wystąpienie Chana to kolejne ostrzeżenie, że na dwa lata przed wycofaniem zachodnich wojsk, Afganistanowi grozi powtórka z lat 90., gdy po ewakuacji Armii Radzieckiej w kraju wybuchła wojna domowa. Poza byłymi komendantami partyzanckimi, watażkami i regionalnymi chanami, latem w siłę urosły lokalne plemienne milicje, które nie popierając ani rządu, ani talibów przejęły kontrolę w wielu powiatach, szczególnie w podstołecznych prowincjach Wardak, Lachman i "polskiej" Ghazni.
Skomentuj artykuł