"Nie chcemy bożków imperium sowieckiego!"
Niewielkimi przepychankami i pobiciem dwóch ukraińskich nacjonalistów zakończyło się w Kijowie odsłonięcie odnowionego przez partię komunistyczną pomnika wodza rewolucji bolszewickiej Włodzimierza Lenina. "Komunistów na gałąź" – skandowali nacjonaliści.
Przez ostatnie pięć miesięcy pomnik stał w centrum stolicy, bez nosa i z urwaną ręką. Figura została uszkodzona w czerwcu przez zwolenników usunięcia z Ukrainy komunistycznych symboli, którzy potraktowali pomnik młotkiem. Od tego czasu zasłonięty ceratą Lenin przez całą dobę pilnowany był przez dyżurujących pod nim komunistów.
W piątek ceratę zastąpiono białym płótnem, a pod pomnikiem zebrało się ok. 200, przeważnie starszych osób z czerwonymi sztandarami. Natychmiast zostali oni otoczeni przez milicjantów z oddziałów specjalnych, którzy obawiali się starć między komunistami a grupą ok. 50 nacjonalistów, demonstrujących swe niezadowolenie po przeciwnej stronie ulicy. Kiedy wynajęta przez komunistów orkiestra grała melodie z czasów nieistniejącego już ZSRR, nacjonaliści wykrzykiwali pod ich adresem obraźliwe hasła.
"Komunistów na gałąź", "Lenin zmarł na syfilis", "Nie chcemy bożków imperium sowieckiego" – rozbrzmiewał głos z megafonu, przemawiający do ludzi zgromadzonych pod żółto-niebieskimi flagami ukraińskimi i czerwono-czarnymi flagami Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Na miejscu pojawił się w tym czasie szef Komunistycznej Partii Ukrainy (KPU) Petro Symonenko. Gdy za pociągnięciem jego ręki z Lenina spłynęło osłaniające go płótno, ktoś rzucił w kierunku pomnika butelką z farbą. Świeżo odnowiona statua, z nowym nosem i ramieniem, pokryła się czerwonymi plamami. Sprawcy zostali wykryci natychmiast. Okazało się, że byli to dwaj nacjonaliści, którym udało się przedrzeć przez kordon milicji i stanąć z butelkami farby w tłumie komunistów. Za zniewagę wodza rewolucji najpierw zostali pobici przez jego zwolenników, następnie zaś zatrzymani przez milicjantów.
Po tym incydencie czujność zebranych pod pomnikiem Lenina wzrosła. Cios w twarz otrzymał dziennikarz Jurij Rudnycki, który stanął w obronie rozpoznanej przez komunistów dziennikarki prawicowego portalu internetowego. – Nie mogłem pozwolić, by pobili kobietę, więc dostałem sam – mówił.
Podejrzenie komunistów wzbudzał każdy, kto nie trzymał w ręku czerwonej chorągiewki bądź nie miał na sobie kamizelki z symbolami partyjnymi KPU. – Co tam trzymasz synku? Nie jest to przypadkiem bomba? – pytała zażywna staruszka, widząc sięgającego do kieszeni dziennikarza. Gdy okazało się, że jest to tylko notes, na chwilę się uspokoiła.
– Nigdy stąd nie odejdziemy. Będziemy pilnować Lenina choćby do samej śmierci. Nie damy się tym banderowskim swołoczom – zadeklarowała, wskazując na grupę hałasujących syrenami nacjonalistów.


Skomentuj artykuł