Wojna totalna publicystów
W Polsce zaśnieżyło, ale w głowach publicystów gorąco. Czy to nasze piekiełko, czy zupełnie naturalny (publicystyczny) stan?
Pretekstem do sporu w prawicowej rodzinie dziennikarskiej okazała się kwestia tzw. "drugiego obiegu", w którym mają funkcjonować osoby niewygodne dla medialnego mainstreamu. "Drugi obieg" (za którego przedstawicieli uznają się m.in. Wojciech Wencel, Joanna Lichocka, Piotr Lisiewicz z "Gazety Polskiej") miałby gromadzić prawdziwie "wolnych Polaków", nie poddających się opowieściom o Polsce, katastrofie smoleńskiej, III i IV RP, przyjętych za dobrą monetę w medialnym mainstreamie.
Ostatnio jednym z wrogów tego obozu okazał się - o dziwo - Łukasz Warzecha, przez Piotra Lisiewicza niedwuznacznie porównany do folksdojcza, a przez Wojciecha Wencla do chłopa obdzierającego trupa powstańca (nawiązanie do "Rozdziobią nas kruki, wrony", Stefana Żeromskiego). Redaktor Warzecha stał się figurą tych wszystkich ludzi na prawicy, którzy pozwalają sobie na karygodny komfort nie zgadzania się we wszystkim ze swoimi radykalniejszymi koleżankami i kolegami.
Spór ze środowiskiem "Gazety Wyborczej" (to pewne uproszczenie), przez lata faktycznym hegemonem na "rynku opinii", nie jest niczym nowym. Sporo zarzutów pod adresem redakcji z Czerskiej także nie wzięło się znikąd i są w pełni zasłużone. Poza tym, każde liczące się środowisko publicystyczne, ideowe, polityczne opowiada od lat swoją, autoryzowaną historię Polski i średnio rozgarnięty odbiorca mediów i konsument polityki ma na ten temat własny, wyrobiony pogląd. Szczególnie po tragedii pod Smoleńskiem sprawy stanęły na ostrzu noża. A ostrze to z upływem czasu bynajmniej się nie stępiło. Więcej nawet: jest coraz cieńsze i coraz bardziej precyzyjnych dokonuje się wyborów, kto swój, kto wróg. To już nie nóż, to skalpel. Jeńców się nie bierze, nikt nie może też być postronnym obserwatorem: niemal jak w czasie wojny totalnej.
"Obóz smoleński" jawił się dotąd jako mniej lub bardziej zwarty - jasne przynajmniej było, kto swój, a kto wróg. Ale logika sporu, logika poczucia zagrożenia i bodaj moralnej wyższości nad faktycznym, czy wyimaginowanym przeciwnikiem, jest nieubłagana: żeby się nie zanudzić, żeby nie dać wytchnąć czytelnikowi, żeby wreszcie móc zaoferować mu towar choć trochę odświeżony, trochę bardziej atrakcyjny, należy uderzać w coraz mocniejsze tony. Szukać nowych wyzwań dla pióra, nowych emocji, nowych adwersarzy: by "moja racja była jeszcze bardziej mojsza". I jeszcze bardziej niewzruszona.
Owszem, patrzę na tę sprawę z dystansu, trochę jak widz (ale czy wobec wojny totalnej można pozwolić sobie na ten luksus?): jeśli wtrącam swoje trzy grosze do tego sporu, to właściwie z kronikarskiego poczucia obowiązku. Ale towarzyszy mi też pewien smutek, bo w gruncie rzeczy w kwestiach oceny III RP należę do jej kontestatorów, nie piewców. I w tej materii podziały i spory przebiegają zdecydowanie mniej szablonowo, niż się wydaje: przypomnijmy choćby fakt, że po tragedii smoleńskiej, a przed każdymi wyborami, jakie się odbywały, nie tak znów mała część ludzi lewicy deklarowała jasno, z różnych przyczyn, chęć głosowania na Jarosława Kaczyńskiego/PiS, co w oczach mainstreamu było przynajmniej dziwactwem, jeśli nie oznaką szaleństwa.
Poza medialnymi sporami mamy jeszcze rzecz tak kłopotliwą, jak "obiektywnie istniejąca rzeczywistość": Platforma Obywatelska rządzi już drugą kadencję. A ludzie, których obowiązkiem jest patrzeć władzy na ręce, którzy powinni to czynić tym skrupulatniej, im bardziej nie kwapią się do tego życzliwe ekipie Donalda Tuska media głównego nurtu, wolą wykrwawiać się na bratobójczej wojnie. A może wcale się nie wykrwawiają, lecz świetnie i nieodpowiedzialnie się bawią? Jeśli tak, to robią krzywdę Polsce, choć dobrze się czują, mając ją na swoich ustach.
Skomentuj artykuł