Jak gruchnie, to się zmienimy

Jak gruchnie, to się zmienimy

Kryzys stał się słowem, które interpretuje większość wydarzeń w ostatnim czasie. Nadto przypomina starożytne fatum, które jak widmo unosi się nad Ziemią, a konkretnie nad Europą oraz krajami ekonomicznie rozwiniętymi i dostatnimi. Bo w Afryce, Ameryce Płd. i na sporych połaciach Azji śpiewają zupełnie inne pieśni.

Powtarzamy w kółko refren o kryzysie, gospodarczym krachu i cywilizacyjnym przełomie, bo ogarnia nas lęk. Przyzwyczajamy się do stabilizacji, chcemy godziwego i spokojnego życia, względnej przewidywalności, pewniejszej przyszłości. Cóż, w sumie normalne ludzkie oczekiwania. Ale na własne oczy widzimy, że systemy emerytalno-zdrowotne zaczynają trzeszczeć. Portfele się uszczuplają. Społeczeństwa europejskie starzeją się.

Zasiadam do porannego przeglądu prasy. Dzisiejsza "Rzeczpospolita" donosi, że w naszym kraju zamyka się szkoły, bo nie ma na nie funduszy z budżetu centralnego. Ceny idą w górę, a właściwie galopują. (To drugie słowo jest medialnie o wiele lepsze, ponieważ rodzi większy dreszczyk emocji i niepokoju).

DEON.PL POLECA

"Gazeta Wyborcza" pisze, że młodzi nie potrafią znaleźć pracy, bo naprodukowaliśmy taką rzeszę magistrów na różnych "kosmicznych" i nikomu niepotrzebnych kierunkach, że teraz nie wiemy, co z nimi zrobić. Więc nieboraki błąkają się ze swoimi CV od jednej firmy do drugiej. I wszędzie słyszą tę samą śpiewkę: kryzys, tniemy koszty, nie mamy czasu na doszkalanie, praktykant to kula u nogi, nie starcza nam już na swoich pracowników, a gdzie tam jeszcze na nowicjuszy, wokół których trzeba chodzić i wszystkiego ich uczyć. Kto może sobie na to pozwolić? Najpierw trzeba zatroszczyć się o "swoich". Niektórzy pracodawcy w ogóle nie zawracają sobie głowy tłumaczeniami. Większość CV od razu ląduje w koszu.

Co więc pozostaje młodym? Demoralizujące próżnowanie w domu. Depresja, bo rodzi się poczucie, że jest się niepotrzebnym, zbędnym, nieprzydatnym, że całe te studia to chybiona inwestycja. (Bo może czasami taka była). Co zaradniejsi znajdują w końcu odpowiadającą im pracę, ale muszą się nabiegać i uzbroić w anielską cierpliwość. Inni harują na plantacjach pomidorów lub ogórków. Albo szorują gary, tyle że nie u nas, lecz za granicą. A wcale niemała grupa nabywa trwałych urazów i niechęci do ukochanej ojczyzny. I nie chcą do niej wracać, bo czegu tutaj szukać?

I kto temu winien? Najczęściej jakiś jeden kozioł ofiarny. Publicyści "Rzeczpospolitej" zgodnym chórem powtarzają, że to jest państwo, a ściślej mówiąc rząd, coraz bardziej bezsilny i niewydolny. Ten na poły metafizyczny (po)twór, z siedzibą w Warszawie, który wysysa z nas soki, ale nie daje nic w zamian. A przecież rząd powinien być tatusiem, niemalże bogiem, który prowadzi za rączkę, rozdaje kieszonkowe (byle duże), broni, przykrywa kocykiem, kiedy zimno, wydziela tabletki, przynosi śniadanko do łóżka, a nawet wkłada zupę łyżką do buzi. Bo przecież się należy. Płacimy podatki, więc mamy prawo żądać.

Ale czy samo państwo, jakkolwiek by je pojmować, zdoła nas wybawić? Wątpię. Potrzeba mesjasza tkwi głęboko w ludzkiej psychice. Czasem mam wrażenie, że  oczekujemy zbyt wiele od instytucji państwowych, ministrów, urzędów, którzy uczyniliby naszą drogę równą i gładką. A zadaniem państwa jest głównie pomoc, a nie wyręczanie.

Grzegorz Górny pisze w "Plusie Minusie", że to nawet dobrze, iż tak się sprawy mają. Jego zdaniem, nowoczesne socjalne państwo psuje rodziny, powoduje powolny zanik rodzin wielopokoleniowych i wielodzietnych, bo społeczeństwo swoje nadzieje lokuje w państwie, które ma wszystko zabezpieczyć, łącznie ze spokojną i stabilną starością. A wiele wskazuje na to, że ten system kiedyś poważnie się zachwieje, jeśli nie wydarzy się coś nadzwyczajnego. Nie będzie tak wiecznie. Jakie więc antidotum przepisuje Górny? Trzeba rodzić więcej dzieci. To one zabezpieczą przyszłość rodzicom, zadbają o mamę i tatę we właściwy sposób. Może to i jest jakieś wyjście z impasu. Prawda, że w większej rodzinie bardziej liczą się więzi niż, na przykład, wystrój mieszkania. Paradoksalnie, nie wszystko wówczas trzeba mieć. Ale czy dzieci mają być środkiem do celu? Czy po to wydaje się je na świat, by potem troszczyły się o przyszłość swoich rodziców? Czy można ot tak po prostu wrócić do dawnego modelu? Czy nie mamy do czynienia z nieodwracalnymi zmianami?

W ubiegły czwartek dzwonię do Lubomiry Szawdyn, uznanej psychiatry i psychoterapeutki uzależnień, aby umówić się na wywiad. Wyjaśniam o co mi chodzi i przy okazji dzielę się spostrzeżeniem, że, według mnie, uzależnienia stają się chyba chorobą cywilizacyjną, szczególną plagą naszych czasów. Są wynikiem presji rynku i osiągnięć. Wiążą się ze wzrostem różnych możliwości. Wypływają z bezradności wobec zmian kulturowych i atmosfery narastającego kryzysu. Na co pani Szawdyn z rozbrajającą szczerością odpowiada, że uzależnienia zawsze były, bo ona zajmuje się tym od prawie 50 lat, chociaż istotnie nie w takiej skali jak obecnie. Dzisiaj gabinety terapeutów zaczynają pękać w szwach. Lawinowo rośnie liczba ludzi, którzy jak niewolnicy w kajdanach, błagają o wyzwolenie. Nie można nadążyć z "przerobem". A na samym końcu naszej krótkiej telefonicznej rozmowy, pani psychiatra dodaje: "Mamy tyle uzależnień, bo ludziom jest za dobrze. I w głowach się przewraca. Jak przyjdzie wojna albo inna bieda, to od razu uzależnienia zmniejszą się o połowę".

I tak się rozstaliśmy, a na mnie spadł kubeł zimnej wody. Wniosek z tego taki, że dobrobyt nie zawsze sprzyja rozwojowi. Więc może kryzys co pewien czas jest potrzebny, choć tak niemile widziany.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Jak gruchnie, to się zmienimy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.