Radość z cudzego nieszczęścia
Samobójcza śmierć Robina Williamsa i pewien typ reakcji na nią uświadomiły mi - po raz kolejny - z jaką złą radością, lekceważeniem i pogardą potrafimy reagować na cudze nieszczęście. Tak jakbyśmy w mniejszym czy większym stopniu potrzebowali cudzego nieszczęścia, żeby osłodzić sobie własne życie.
Najpierw uwaga ogólna: żyjemy w czasach, gdy z jednej strony sławni sportowcy, aktorzy, muzycy, czy coraz częściej także ludzie "znani z tego, że są znani" otoczeni są swoistym kultem, z reguły kompletnie niewspółmiernym do ich rzeczywistego życia, ich osobistych przymiotów i wad. Są celebrytami. Tu warto nadmienić, że także katolicy mają swoich celebrytów, którzy czasem okazują się tego niegodni i wtedy katolicka opinia publiczna oddaje się "rytualnemu oburzaniu". Po czym szuka sobie nowych katolickich celebrytów, albo długo docieka, dlaczego z tymi katolickimi celebrytami jednak coś nie wychodzi. Jakby trudno było dostrzec, że jedynymi realnymi "katolickimi celebrytami" mogą być święci. A tych za życia z zasady nikt nie zauważa, albo wprost się z nich szydzi. Ale to na marginesie.
Wracając do meritum: opowieści o "gwiazdach tego świata" na łamach brukowej prasy przypominają nieco mity o pełnych namiętności i porywczości bożkach greckiego Olimpu. Wzloty i upadki celebrytów, kolejne rozwody, wieloletnie terapie od wszelkich uzależnień czy działalność charytatywna dokonywana w świetle fleszy dostarczają nieustannej pożywki czytelnikom gazet, które znajdziemy także w bardzo wielu polskich domach - w tym katolickich. Ich życie, czy ściślej - medialna karykatura tego życia stanowi po prostu jeszcze jeden element show biznesu, skoro czytelnikom zapewniają chwilę rozrywki wieści o tym, że jeden się zapija, druga ma depresję, a trzeci z czwartą znaleźli sobie jednak piątą i szóstego. A siódmy właśnie się zabił, choć był taki zabawny. I już można przewrócić stronę gazety, kliknąć w inny link.
A do tego, co wiąże się i z dyspozycjami natury ludzkiej, i niestety z pewną przywarą w narodowym charakterze Polaków, jest w nas jakaś radość z cudzego nieszczęścia. Niekoniecznie z nieszczęścia celebrytów, o wiele "ciekawsza" i bardziej realna jest cudza klęska życiowa w najbliższym otoczeniu. Szczególnie gdy dotyka ono bogatszych czy ogólniej mówiąc: ludzi co do których sądzimy, że im się powodzi. Bo biednymi się dziś w Polsce pogardza, a bogatsi budzą złość przemieszaną z zazdrością. "Na biednego nie trafiło": mówi polskie powiedzenie, którym często kwituje się ciężką chorobę, życiowe niepowodzenie ludzi - relatywnie często - majętnych. A nie tak rzadko przecież słychać i widać postawę, w której poczucie zazdrości miesza się z satysfakcją: wreszcie ten "bogacz", wreszcie ta rodzina doznała czegoś złego. Albo: "niby tacy bogaci, niby im się powodzi, a tu rozwód/samobójstwo/nałóg/depresja". Cóż milszego niż cudze nieszczęście wobec poczucia, że we własnym czy rodzinnym życiu nie wszystko jest tak cudowne. A przecież "tamci", bogaci, skoro mają pieniądze (czy nie wokół nich kręci się dziś polskie życie?) to przecież "powinni" być szczęśliwi. No ale - "na szczęście" - nie są... I tak się kręcą te małe złośliwe satysfakcje z cudzego bólu.
I chyba czymś najbardziej ohydnym jest dziwna radość z jednej z największych klęsk człowieka, jaką jest samobójstwo. Czy to samobójstwo aktora, którego nikt nam przecież nie każe otaczać bezkrytycznym kultem, czy kogoś znanego nam z okolicy. Szczególnie dziwi zła radość z takiej śmierci ze strony katolików, a ponoć w ogóle jesteśmy katolickim społeczeństwem. Jakby w grozie wiecznego potępienia, które jest zwycięstwem szatana było coś, co cieszy ludzi deklarujących się jako uczniowie Chrystusa. I proszę nie mówić, że perwersyjna, "katolicka" radość "z piekła dla innych" to zwrócenie uwagi na bożą sprawiedliwość. Bo oczekiwanie sprawiedliwość od Boga każdy powinien zaczynać od siebie. Bardzo mnie ciekawi, czy miłośnicy "surowej sprawiedliwości" przy okazji własnych spraw nie przypominają sobie jednak także o Bożym miłosierdziu. Dla innych rezerwując tylko Jego sprawiedliwość.
Nie chciałem pisać felietonu-apologii Robina Williamsa. Owszem, ceniłem wiele jego kreacji aktorskich, choćby rolę w mało wspominanym filmie "Być człowiekiem". I trudno pogodzić mi się z myślą o jego samobójstwie. A czuję, że zwroty takie jak "świetny aktor" po prostu nic nie tłumaczą z jego życia, cierpienia i zła, któremu się poddał. Prawdziwy Robin Williams to nie żadna z postaci, jakie zagrał. Niby banalne, ale warte przypomnienia, bo i to ludziom się myli! Jedyne, na czym mi zależało w tej sytuacji, także wobec tych wszystkich złych komentarzy po jego śmierci (pisanych także pod tekstami, które z kolei były zdawkowymi laurkami) to pokazanie jak ohydna jest radość z cudzego nieszczęścia. Szczególnie gdy uwidacznia się u ludzi, którzy sądzą, że są w tym świecie ambasadorami dobra.
Skomentuj artykuł