Chrześcijaństwo ręcznika i wody

(fot. youtube.com/stacja7pl)

Ktoś, kto bierze gąbkę i mydli chorego, rzadko kiedy jest później w stanie bić, wyzywać, pomstować. Bycie służącym, choć przez chwilę - wycisza.

Odwiedzanie chorych jest nawet całkiem łatwe. Najtrudniej jest zawsze z myciem. Mogę latać po tabletki, szukać najbliższego USG, organizować księdza, prowadzić duchowe rozmowy, mogę błaznować i rozśmieszać, ale gdy przychodzi do mycia chorego - chowam się, uciekam. Pewnie gdyby nie było pielęgniarzy, salowych, nikogo chętnego do pomocy - jakoś bym to zrobił. Ale gdy są - symuluję wycofanie się za zasłonę szacunku dla prywatności chorego. Po angielsku znikam z pola widzenia.

Nie chodzi o to, że boję się albo brzydzę się okaleczonego ciała. Podczas krótkiego epizodu zajmowania się ratownictwem, zdążyłem zobaczyć i zapamiętać naprawdę przerażające rzeczy. Nie mniej wstrząsające przypadki trafiają czasem do naszego hospicjum w Rwandzie czy do szpitala w Kongo. Ze zdumieniem przekonuję się, jak straszne rzeczy może zrobić z ludzkim ciałem leczony półamatorsko nowotwór. Przeszedłem chrzest bojowy, gdy otwieraliśmy projekt w Togo i po raz pierwszy musiałem nie tylko stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy zamiast skóry mają łuskę (i nie mają już kończyn), ale też odpowiedzieć na ich wylewne powitania. Podać rękę i przezwyciężyć lęk przed trądem, czy nie podać - zachować bezpieczeństwo i zniszczyć człowiekowi godność i dumę. Z myciem to jednak zawsze była zupełnie inna historia.

DEON.PL POLECA

Nie wiem, o co chodzi. Może o to, że myjąc chorego de facto zamieniasz się z nim miejscami? Dotąd to ty byłeś panem sytuacji: świadczyłeś pomoc, decydowałeś, ile siebie w to zaangażować, w każdej chwili mogłeś odejść. Gdy myjesz człowieka, to jednak on jest tu szefem, panem. To jest jego ciało. Ma więc prawo zwrócić uwagę, że robisz coś niedelikatnie, że trzeba zwrócić szczególną uwagę na to albo inne miejsce. Rządzi się. Przestajesz być pracownikiem pomocowym, liderem organizacji dobroczynnej, stajesz się służącym.

Myjąc uczniom nogi w Wieczerniku, Jezus wykonał pracę, która należała do niewolników. Po co to zrobił? Naprawdę tylko po to, by zachęcić uczniów, by zamiast spierać się, kto ma rządzić, uczyli się chować (może i słuszne) przywódcze ambicje i brać je na smycz służby?

Od 2013 r. przed każdą Wielkanocą w polskich mediach wykwitają komentarze ultratradycjonalistów, którzy w klękającym w Wielki Czwartek z miską i ręcznikiem przed muzułmańskim uchodźcami papieżu Franciszku widzą zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy. Ja widzę w nim jej ostatnią szansę. Niech ktoś mi jeszcze powie, że Ewangelia nie jest ponadczasowa, że to lekarstwo - mimo iż przygotowano je dwa tysiące lat temu - dziś nie działa. Jezus tuż przed śmiercią, krytycznym momentem swojej misji, scala swoją małą wspólnotę nie wykładem, ale dwoma najprostszym gestami: umyciem nóg i połamaniem chleba. Myje je i daje chleb również Judaszowi.

Jak to scala - skoro wspólnota się rozbiegła? Ale jednak później znów się zbiegła. Może uczniowie mogli uwierzyć w zmartwychwstanie, rzecz absolutnie szokującą, bo parę dni wcześniej byli świadkami katechezy wygłoszonej właśnie przez umycie nóg? Może dotarło do nich, że to, co Jezus wykonał z miską, powtórzył później na krzyżu - a jeśli oni chcą dojść do stanu, w którym On teraz jest, muszą zrobić to samo?

Chrystus nie niósł ludziom krzyża, On dał się do niego przybić. On nie dał ludziom Księgi, oni sami spisali ją, by nie uronić z Jego nauk ani jednego słowa. Gdy szedł do ludzi, miał w ręku albo chleb, albo ręcznik i wodę (raz miał jeszcze bicz do wypędzania handlarzy; przyznam, że ta wersja Pana też bardzo mi się podoba). Chrześcijaństwo ręcznika i wody - tylko ono może dziś uratować Europę, pogubioną między swoimi lękami a starą dumą.

Tyle że ona już za bardzo się boi i wciąż jest za bardzo dumna, by ów sprzęt myjący do ręki wziąć. Ona nie klęknie przed nikim, wszyscy muszą klękać przed nią. Chorzy w hospicjach (można zapisać się na wolontariat) lub w domach (ktoś ze znajomych na pewno o kimś takim słyszał) mogą nam tu posłużyć - wybaczcie drodzy chorzy - jako sparingpartnerzy. Takie doświadczenie naprawdę zmienia człowieka. Ktoś, kto bierze gąbkę i mydli chorego, rzadko kiedy jest później w stanie bić, wyzywać, pomstować. Bycie służącym, choć przez chwilę - wycisza.

Pamiętam, z jakim przerażeniem reagowałem na napływające od znajomych informacje, że gdy ktoś z nich wyjeżdżał gdzieś ze śp. ks. Janem Kaczkowskim, ten - bardzo ciężko już chory - prosił ich zawsze, by pomogli mu umyć się pod prysznicem. Wyczuwałem w tym jakąś pedagogiczną prowokację. Janek nie raz szokował skrajnym urealnianiem choroby. Ona była dla niego nie jakimś mistycznym cierpieniem, lecz po prostu dość mechaniczną sprawą, która się przytrafiła, więc teraz trzeba sobie z klasą jakoś z tym poradzić. Bez żadnych ogródek pisał o tym, jak po podawanych w ramach terapii dużych dawkach sterydów wariowały mu męskie hormony i jak reagowało wtedy jego ciało; nie wahał się wspominać dobroci ludzi, którzy pomogli mu, gdy zanieczyścił spodnie. Kombinowałem więc, że pewnie i tymi prośbami o pomoc pod prysznicem, chciał wprawić przeintelektualizowanych mieszczuchów w szok poznawczy: halo, koledzy, to już nie kameralna lektura Księgi Hioba - Hiob siedzi tu, cały zniszczony i niepełnosprawny, i trzeba go jakoś umyć!

Myślę, że Janek nie tyle robił tu performance, ile raczej, prosząc o zupełnie podstawową rzecz, dawał szansę. Żebyśmy w tym całym swoim zagonieniu za wskaźnikami śmiertelności, w (słusznej) walce o mniejsze kolejki w przychodniach i pielęgnowaniu autorskiej, hipochondrycznej wersji cierpienia leczonego braniem ton leków na skurcze i wzdęcia, nie zapomnieli o chorym, który jest tak do bólu realny, że czasem aż sam jest źródłem bólu. Brzydko pachnie, ma czkawkę, albo plecie od rzeczy.

To, nawiasem mówiąc, drugi z najtrudniejszych dla mnie tematów. Mimo że studiowałem psychologię i miałem praktyki na oddziale psychiatrii - kontakt z człowiekiem chorym psychicznie jest dla mnie zawsze wielkim wyzwaniem. Patrzę na kogoś, po kim przecież na pierwszy rzut oka nie widać, że jest chory. Próbuję wejść w jego świat, czasem po omacku, wiedząc, że tu zabija się źle skierowanym słowem, a nie pięścią czy nożem. Ale w takich sytuacjach myślę też zawsze o chwili, w której znajdziemy się po drugiej stronie, a przecież on tam będzie już zupełnie zdrowy. Choroba dla nas obu jest szansą, by nauczyć się, że cierpliwość to drugie imię miłości.

Po śmierci księdza Kaczkowskiego, Jarosław Mikołajewski przeprowadził dla "Gazety Wyborczej" poruszający wywiad z jego ojcem. Pan Józef w tej swojej bezpretensjonalnej, czułej i prostej opiece nad chorym synem był prawdziwym bohaterem. Zaszkliło mi się oko, gdy dojechałem do końca rozmowy. Sam kiedyś przeżyłem coś takiego i wiem, że to jeszcze trudniejsze, niż najtrudniejsze rzeczy w życiu. Bo przecież wiesz, jak to się skończy i nic nie możesz z tym zrobić. I chory też nie może nic z tym zrobić. A przecież wierność polega na tym, by właśnie w tej chwili nie uciec. Pożyczacie więc słowa ze świata, w którym śmierci nie ma, zachowujecie się, jakby było tylko życie. "Trzymaliśmy go za rękę. Powtarzaliśmy mu, że jesteśmy. Mówiliśmy: «Oddychaj spokojnie, wszystko będzie dobrze». Aż westchnął ostatni raz".

Szymon Hołownia - dziennikarz i publicysta. Dwukrotny laureat nagrody Grand Press oraz laureat Dziennikarskiej Nagrody "Ślad". Zdobywca Wiktora publiczności za rok 2010 oraz wielu innych nagród i wyróżnień. Założyciel Fundacji Kasisi i Fundacji Dobra Fabryka, wspierających dom dziecka w Zambii, hospicjum w Rwandzie i wiejski szpital w Kongo. Powyższy tekst jest fragmentem nowej książki autora "36 i 6 sposobów na to, jak uniknąć życiowej gorączki, czyli Katechizm według Szymona Hołowni".

PRZECZYTAJ TEŻ:

Wszystkie pozostałe teksty opublikowane w ramach cyklu znajdziesz w kategorii (k)Rok Miłosierdzia.

* * *

(k)Rok Miłosierdzia to wspólny projekt redakcji DEON.pl i Laboratorium "Więzi". Przez siedem miesięcy będziemy się starać pomóc naszym czytelnikom w zrozumieniu, o co chodzi z kolejnymi uczynkami miłosierdzia. Każdemu z nich poświęcimy dwa teksty - bardziej teoretyczny i bardziej praktyczny. Będziemy zachęcali wszystkich i do refleksji, i do ruszenia się sprzed monitorów, by przejść od teorii do jej realizacji. W tym celu pokażemy historie ludzi, dla których życie miłosierdziem jest codziennością. Mogą być oni dla nas zawstydzającymi i motywującymi przykładami. Teksty będą publikowane w każdą środę na stronach organizatorów: DEON.pl i laboratorium.wiez.pl.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Chrześcijaństwo ręcznika i wody
Komentarze (6)
EJ
Elżbieta Jurkiewicz
29 kwietnia 2016, 19:58
Już dawno nie czytałam tak dobrego tekstu.
28 kwietnia 2016, 01:16
Zostań chłopie przy tym ręczniku i wodzie ale za zbawianie Europy raczej się nie bierz bo uczynisz z niej jeden wielki lazaret. 
SB
Szymon Bernad
27 kwietnia 2016, 19:05
Zaskakująco ważny i prawdziwy tekst, szczególnie ujęcie choroby w perspektywie wymaganej cierpliwości. Ten specyficzny rodzaj pokory o cierpliwości jest chyba faktycznie potrzebny od wystąpienia pierwszych objawów aż do końca życia (osoby chorej i "współchorujących" bliskich). To może naprawdę być lekcja, której nie da się przyswoić w żaden inny sposób, jeśli się nie ma wrodzonego daru...
27 kwietnia 2016, 15:55
Bardzo dziękuję za ten tekst, zwłaszcza za słowa o godności osób chorych psychicznie... Oby coraz wiecej takich refleksji w przestrzeni pulicznej! Świetny tekst!
27 kwietnia 2016, 16:10
zwłaszcza za słowa o godności chorych psychicznie... Których zdecydowanie przybywa w przestrzeni publicznej zwłaszcza wirtualnej.
27 kwietnia 2016, 15:34
Mnie tez zaszkliło się oko, bo wspomnienia cały czas są bardzo świeże - nie tak dawno pożegnałam mojego ukochanego tatę. To był tak wspaniały człowiek, tyle mnie nauczył, jestem mu wdzięczna za tyle rzeczy, przede wszystkim za jego skromność, uczciwość, pracowitość, rzetelność, dobre serce, wspaniałomyślność, poczucie humoru, oddanie najbliższym, opiekuńczosć, za to że mogłam z nim porozmawiać o wszystkim szczerze, nigdy się nie oburzał, nie dziwił niczemu, byłe w nim tyle spokoju. A potem choroba tak go wyniszczyła, pod koniec już mnie nie poznawał, patrzył siię na mnie, pamiętał jak nazywa się jego córka czyli ja , ale nie mógł powiąązać tego z osobą siedzącą przy nim czyli ze mną. Zamienił się zupełnie w male dziecko zdane na innych włącznie ze wszystkimi zabiegami pielęgnacyjnymi, i ta jego wdzęczność za dosłownie wszystko co się przy nim zrobiło. Dla mnie to jest tak ważny etap w moim życiu, i chociaż bardzo trudny jednak wspaniały, mój tata na dzień przed śmiercią jak odwiedzałam go jak zwykle w hospicjum wygladał jakby odmłodniał o 20 lat, i nie tylko ja to zauważyłam, nie miał prawie żadnej zmarszczki, zastanawiałam się jak to możliwe, jaśniał. Mój tata był dla mnie żywym świadectwem dobroci Boga.