Z własnego doświadczenia mogę tylko powiedzieć, że jeżeli Pan Bóg daje krzyż, to równocześnie daje siłę do uniesienia go i ludzi zdolnych do współdźwigania tego krzyża.
Józef Augustyn SJ: Co w twojej chorobie, oprócz bólu fizycznego, jest najtrudniejsze?
Jerzy Zakrzewski SJ: Najtrudniejsza jest całkowita zależność od innych i związane z tym upokorzenie. Wymagam asysty drugiej osoby przy najbardziej elementarnych sprawach, jak choćby potrzeby fizjologiczne. Sam nie odgonię komara, nie wytrę nosa. Do tej zależności trzeba się przyzwyczaić, przemóc, przełamać. Wszystko to uważam za skierowane do mnie wołanie Jezusa: "Czy miłujesz Mnie? Czy nadal Mnie miłujesz?".
Nie chciałbym, by mnie źle zrozumiano, ale siedzenie na wózku bez możliwości poruszenia ręką, nogą czy choćby jednym palcem to pewien rodzaj ukrzyżowania, niewidoczny dla oka, ale jednak. Jesteś, żyjesz, oddychasz, ale nic sam nie możesz. Jak Chrystus na krzyżu, który nie mógł poruszyć żadną z kończyn. Obok mnie może stać jedzenie i picie, a ja umrę z głodu albo pragnienia, jeśli ktoś mi nie usłuży. Można mnie w ten sposób trzymać w szachu: poda, nie poda? Często mówię chorym na wózku, by swój krzyż przeżywali w łączności z krzyżem Chrystusa. Jan Paweł II podkreślał, że szczytem wolności jest Jezus ukrzyżowany. To zdanie papieża jest dla nas pewnym drogowskazem: nasza wolność najpełniej się wyraża, gdy staramy się związać z Bogiem, dotknąć choćby rąbka Jego szaty. Chodzi o wolność nie od czegoś, tylko do czegoś.
Wydaje mi się, że wielką mądrością Boga jest to, że w tym stopniowym ogołacaniu człowiek nie zna swojej przyszłości. Ludzie chcieliby wiedzieć, co ich czeka. Chodzą do wróżek, czytają horoskopy... Tymczasem Bóg dobrze wiedział, co robi, zakrywając przed nami przyszłość. Gdyby ludzie na początku choroby, kiedy zaczynali chodzić o lasce, wiedzieli, co ich czeka za dwadzieścia, trzydzieści lat, przez co będą musieli przechodzić, to większość już na początku by ze sobą skończyła. Bo jak żyć, mając przed sobą tak czarną perspektywę.
Gdybym wcześniej wiedział, wtedy gdy jeszcze kuśtykałem o kulach, że nie będę poruszał nawet palcem, przejdę zawał serca, amputację nogi i całą masę wizyt w szpitalu, straciłbym radość życia. A kiedy kolejne etapy przychodzą stopniowo, łatwiej się z nimi uporać i pogodzić. Człowiek mówi sobie wtedy: "No dobrze, skoro tyle zniosłem, to z pomocą Bożą z tym też sobie poradzę. To tylko jeszcze jedna mała niedogodność. Cóż to jest w porównaniu z tym, co już zniosłem". I okazuje się, że całkiem dużo można udźwignąć.
Georges Bernanos w jednym ze swoich esejów napisał, że świat podobny jest do pięknego ptaka, który unosi się nad przepaścią i aby utrzymał się nad nią, wymaga to ciągłego wysiłku skrzydeł. Według Bernanosa tymi skrzydłami dla świata są jego święci. Ja bym jeszcze dodał, że są nimi także ludzie cierpiący: chorzy, starzy, samotni, opuszczeni, nikomu niepotrzebni, poddani różnym słabościom i niemocy... A jednak bardzo mocni, jeśli tylko nie rozczulają się nad sobą, jeśli połączą swój krzyż z krzyżem Chrystusa, wówczas stają się prawdziwymi herosami dźwigającymi na swych barkach cały świat.
To także powtarzam często ludziom chorym, bo wiem, że moje słowa, słowa człowieka, któremu prawie wszystko zostało odebrane, inaczej trafiają do nich, niż gdyby powiedział to zdrowy, młody kapłan. Wiem, że to nie jest łatwe, ale ważne, by codziennie od nowa zawierzać się Bogu i swój krzyż łączyć z krzyżem Chrystusa. Ktoś kiedyś powiedział, że krzyż nie jest czymś niemożliwym, jedynie czymś ponadludzkim. To prawda, ale tylko wówczas, gdy rozpatruje się go w oderwaniu od krzyża Chrystusa, bo Bóg jest bliżej nas niż my samych siebie.
Chciałbym, by żaden mój dzień nie był przeżyty na darmo, bo czasu raz utraconego nie da się już odzyskać.
Czy nie miewasz pokus, by myśleć, że twoje cierpienie to kara za grzechy twoje lub kogoś bliskiego?
Owszem, miewałem takie przemyślenia. Zastanawiałem się, w jakiej mierze i za co Pan Bóg mnie karze. Uważałem, że nie stoję na wysokości zadań stawianych mi w zakonie, że moje życie jest marne, nijakie, wypełnione raczej gonitwą za sobą, za własnym "ja", a nie pragnieniem, by zbliżać się do Chrystusa i każdego dnia ofiarować Mu siebie. Dlatego dopatrywałem się kary za wszelkie możliwe grzechy. Długo dochodziłem do przekonania, że tak jednak nie jest, że Pan Bóg nikogo nie karze.
Z czasem zrozumiałem, że różnymi chorobami, wcześniej czy później, wszyscy zostają dotknięci. Moja babcia mawiała: "Kogo Pan Bóg kocha, temu krzyżyk zsyła". Jak widać, Bóg bardzo mnie ukochał, choć to niełatwa miłość. Każdy z nas ma coś do przecierpienia i trudno się licytować, czyje cierpienie jest większe. Z własnego doświadczenia mogę tylko powiedzieć, że jeżeli Pan Bóg daje krzyż, to równocześnie daje siłę do uniesienia go i ludzi zdolnych do współdźwigania tego krzyża. Jeżeli przyjmuje się ten ciężki Boży dar, to równocześnie zostaje się obdarowanym wieloma wspaniałymi łaskami. Trzeba tylko chcieć je dostrzec.
Cierpienie nie jest karą, ale z drugiej strony można je wiązać z myśleniem o wynagrodzeniu za grzechy własne czy otoczenia. W moim życiu czy w życiu mojej rodziny były sytuacje, którym nie umieliśmy stawić czoła. Te doświadczenia same nie przekształcą się w coś dobrego. Musi zostać podjęta za nie jakaś ekspiacja, ofiara wynagradzająca. To już przeszłość i nie można jej zmienić, ale zawsze możliwa jest prośba do Boga o przebaczenie. Kiedy otworzymy się na Jego łaskę, doświadczymy odpuszczenia win, radości i ukojenia.
Skomentuj artykuł