Czy moje nieszczęście jest błogosławieństwem?

(fot. shutterstock.com)

Nie wstydźmy się tego, co nas boli, poniża i co inni uznali za niegodne. Błogosławione nasze rany, skoro mogą być opatrzone i z czułością leczone przez takiego lekarza.

W naszym zakonie z pokolenia na pokolenie cytuje się powiedzenie jednego z ojców generałów, Włodzimierza Ledóchowskiego. Zapytany, czy przyjąć kandydata, który co prawda nie jest zbyt inteligentny, ale za to bardzo pobożny, odpowiedział: "Absolutnie nie, bo pobożność minie, a głupota zostanie".

Tak jest zawsze: okoliczności mogą się zmieniać, ale nasza natura pozostaje nietknięta. Tak jest ze wszystkimi naszymi problemami i cierpieniami, osobistymi, wspólnotowymi, społecznymi. Zmagamy się z naszymi problemami, chorobami, i cierpieniami, skarżąc się, że z ich powodu nie możemy rozwijać naszych możliwości: bo brzydki, bo nieśmiała, bo takie dzieciństwo, bo taka rodzina, bo taki nałóg, bo takie straszne grzechy, bo takie straszne lęki, bo taka wielka nieporadność i jeszcze Pan Bóg taki niedobry, akurat mnie to wszystko zesłał!

Żalimy się i bez końca tłumaczymy samym sobie i innym: "Oczywiście, że gdyby cierpienie minęło, gdyby problem się skończył, to wtedy wszystko by było inaczej... Tak, oczywiście, wtedy jak najbardziej... Nawet nie ma co gadać... Tylko że niestety nie mija i dlatego...". To jest oszukiwanie samego siebie i uleganie pokusie. To jest uleganie przekonaniu, że dopóki nie będę pod każdym względem cacy, to właściwie nie ma po co żyć.

A wszystko dlatego, że tak naprawdę to my nie chcemy wyzdrowieć. Jak to nie chcemy?! Przecież tyle prób podejmujemy! No niestety: nie chcemy. Nie chcemy wyzdrowieć i nie chcemy się pozbyć naszego głównego problemu. Dlaczego? Bo co my byśmy bez tego problemu zrobili?! I żeby było jasne, to nie jest tak, że my nie próbujemy. Oczywiście, że próbujemy. Podejmuje- my częste, a nawet dramatycznie odważne próby, które jednak mają bardzo szczególny, a zarazem bardzo konkretny cel: mają nam udowodnić, że się nie da.

Chodzi o to, byśmy dla innych, ale przede wszystkim dla samych siebie byli przekonujący, mówiąc: "Ja już bardzo wiele razy próbowałem, ale niestety...". Ojciec Anthony de Mello napisał: "Jeśli ktoś usiłuje zmienić zewnętrzną rzeczywistość, wydostając się z więzienia, by być wolnym, to doprawdy pozostaje on nadal więźniem. Wolność nie leży w okolicznościach zewnętrznych. Wolność nosi się w sercu".

Żeby było jasne: nie chcę przez to powiedzieć, że nasze czyny na nic nie mają wpływu i w ogóle się nie liczą, bo i tak wszystko wyjdzie na dobre. Nie. Nasze działania niosą ze sobą bardzo konkretne konsekwencje. Ale chcę powiedzieć i podkreślić, że nie ma takiej sytuacji - choćbyśmy byli najgorsi, najbardziej chorzy i najbardziej podli - z której Pan Bóg nie umiałby wyprowadzić dobra.

Można na przykład powiedzieć, że cała ta Boża miłość to bzdura, coś takiego nie istnieje, to nieprawda, że Pan Bóg nas kocha. To jest jakieś rozwiązanie. Bo skoro Boża miłość nie istnieje, to nie mam czego żałować, gdy jej nie czuję, i w związku z tym nie ma problemu, nie boli. Co prawda jest to rozwiązanie podobne do wylewania dziecka z kąpielą, ale jest.

Można też inaczej. Gdy widzę, że miłość Boża nie staje się moim udziałem, a czas mija i nie mogę tego napięcia dłużej wytrzymać, to można sobie zacząć wmawiać: "No, tak naprawdę, to z pomocą Boską już powoli zaczynam to czuć... Może jeszcze nie tak bardzo, ale już tak troszeczkę czuję...". To też nie jest dobre rozwiązanie, choć oczywiście trochę uśmierza ból. A nie jest dobre dlatego, że jego rezultatem jest miłość Boża made in China, taka tania podróbka, ani ładna ani wartościowa. Stworzone przez nas "arcydzieło" zalatuje kiczem, nieznośną słodyczą i sztucznością. Wszyscy na- około widzą, że to nie jest autentyczne.

Albo można jeszcze inaczej. Można zgrywać bohatera i - nie dając się przemóc przeciwnościom - można odważnie i śmiało, z niewzruszoną wiarą powiedzieć: "To nic, że nie czuję Bożej miłości, i tak będę Pana Boga kochał". Oczywiście nie sposób odmówić śmiałości i odwagi takim słowom. Ale ponieważ jest to rozwiązanie siłowe, woluntarystyczne, będące w rzeczywistości powrotem do pokładania ufności w sobie i liczenia na własne siły, to końcowy efekt jest taki, że tych sił starczy nam na jakieś dwa dni, a w porywach na dwa tygodnie.

Jedyne dobre rozwiązanie to wypowiedzieć problem przed Panem Bogiem i pokornie prosić Go o doświadczenie Jego miłości, ryzykując długie czekanie, a może i niespełnienie. Bo On może mi dać tę łaskę, ale nie musi. Ja mogę tylko prosić i ufać, że mnie nie minie jak kapłan i lewita, że widząc moje poranienie, widząc mnie półżywego, zatrzyma się, wzruszy i pomoże. To trudne rozwiązanie i może nas ono przerażać. Ale bez ryzyka nie ma życia. Jak pisał ksiądz Twardowski: "...nie bój się czekania na nikogo...". Ufaj!

Prośmy zatem o doświadczenie Bożej miłości. Leżąc pobici, poranieni przez życie, przez samych siebie i przez zbójców, prośmy, aby nasza bieda przywołała Pana Boga i żeby On nie przeszedł obok niej obojętnie.

Nie wstydźmy się tego, co nas boli, poniża i co inni uznali za niegodne. Błogosławione nasze rany, skoro mogą być opatrzone i z czułością leczone przez takiego lekarza. Błogosławione nasze nieszczęście, z którego nas wybawił.

***

Tekst pochodzi z książki Wojciecha Ziółka SJ: "Minhistorie o maksisprawie", którą możecie kupić w naszej księgarni.

Wojciech Ziółek SJ - jezuita, uratowany grzesznik, teolog biblijny, duszpasterz. W latach 2008-2014 prowincjał krakowskich jezuitów. Wcześniej długoletni duszpasterz akademicki i proboszcz. Obecnie pracuje jako wikariusz w jezuickiej parafii w Tomsku na Syberii.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Czy moje nieszczęście jest błogosławieństwem?
Komentarze (3)
M
magdas
15 sierpnia 2017, 02:21
"pobożność minie, a głupota zostanie" Bardzo gorzkie i cyniczne widzenie świata i drugiego człowieka... - Prawdziwa pobożność nie mija, mija tylko jej kształt. - Niezbyt wielka inteligencja jest czym innym niż głupota. Nie chciałabym mieć szefa patrzącego w ten sposób na człowieka... Można kogoś przyjąć lub nie przyjąć, ale po co tak demonstrować swoje poczucie wyższości? "dopóki nie będę pod każdym względem cacy, to właściwie nie ma po co żyć" Żyć to jest po co, ale widać nie u jezuitów... "A wszystko dlatego, że tak naprawdę to my nie chcemy wyzdrowieć. (...) Nie chcemy wyzdrowieć i nie chcemy się pozbyć naszego głównego problemu. Dlaczego? Bo co my byśmy bez tego problemu zrobili?" Bez liczby mnogiej, proszę, przy takich "mądrościach"! Powiedziałbyś to, bracie, komuś ciężko choremu fizycznie, który co dzień cierpi ból?... To prawda, że po wyzdrowieniu z ciężkiej choroby, nie jest łatwo wrócić do zwykłego funkcjonowania w społeczeństwie. Wiele czynników się na to składa. Ale to przecież nie znaczy, że chorzy wolą cierpieć "przykuci do łóżka", albo zamknięci w psychiatryku... Po takich paru "żartach"(?) dalszy przekaz może już nie trafić do serca człowieka. Bo drzwi tego serca mogą się zatrzasnąć...
KK
Katarzyna Kwaśniewska
15 sierpnia 2017, 22:21
Ależ może trafić do serca, tylko jak juz na wstępie z góry ktoś zakłada złą wolę jezuitów to trudno zeby mu sie cokolwiek podobało.  Ten tekst nie jest o chorych fizycznie... więc Twoja wypowiedź jest kompletnie bez sensu.
M
magdas
15 sierpnia 2017, 23:20
Jeśli ten "ktoś", kto "już na wstępie z góry zakłada złą wolę jezuitów" to ja, to się mylisz. :-) Napisałam na podstawie przytoczonego powiedzenia "jednego z generałów jezuitów", na temat - czy przyjąć "niezbyt inteligentnego, ale za to bardzo pobożnego" kandydata do tegoż zakonu. No i chorzy fizycznie nie są z tego tekstu wcale wykluczeni - "zmagamy się z naszymi problemami, chorobami i cierpieniami"... A poza tym ja mówię nie tylko o chorych fizycznie. Choremu psychicznie, albo "niezbyt inteligentnemu", odważysz się powiedzieć, że on "tak naprawdę to nie chce wyzdrowieć, nie chce pozbyć się swojego głównego problemu"?