Ten, kto prawdziwie kocha Boga i ufa Mu, wygląda jak sama miłość. Wygląda jak Bóg, który jest Miłością. Taka miłość wyznana czynem jest najlepszym i najbardziej przekonującym świadectwem wobec innych.
Trudno jest pozbyć się z miłości wyrachowania. Wydaje się nam, że potrafimy kochać bezinteresownie. Ale czy nie jest tak, że czasem naszym postępowaniem dowodzimy czemuś zupełnie przeciwnemu? Jest w nas wiele różnych oczekiwań wobec osób, które darzymy miłością: czy to wobec Boga, czy bliźniego, czy samego siebie. Całkowita bezinteresowność w miłości wydaje nam się teoretycznie możliwa, ale czy potrafimy tak żyć?
W miłości bardzo ważne jest zaufanie. W praktyce przejawia się to między innymi w tym, że wierzymy kochanej osobie na słowo. Nie doszukujemy się w tym, co mówi, jakiegoś podstępu czy półprawdy, ale mamy świadomość tego, że pragnie dla nas dobra. Czy podobnie jest w naszej relacji z Jezusem? „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania” (J 14,15). To jest bardzo trudne przejście, którego mamy dokonać w naszej wierze: zacząć traktować Boga nie jako kogoś, kto wymaga i oczekuje, ale jako kogoś, kto kocha. Przykazania nabiorą dla nas sensu dopiero, gdy uwierzymy w miłość Boga. Bo kochać kogoś, to pragnąć dla niego dobra. Tego, kogo się kocha, chce się uchronić od zła. Jeśli Bóg jest kimś, kogo kocham, i jeśli jestem świadom Jego miłości do mnie, to zaufam Jego słowom i będę zachowywać Jego przykazania, które będą dla mnie nie zbiorem praw, lecz raczej zbiorem rad.
Bóg jest chyba osobą, od której oczekujemy w naszym życiu najwięcej. Bo przecież najwięcej może. Wszechmogący. Z tego wniosek, że miłość wobec Niego jest w nas najmniej bezinteresowna. Niestety… Pora zdemaskować to, co jest w nas oczekiwaniem: „Bo Ty wszystko możesz!”. Może, oczywiście, że wszystko może. Ale także wszystko wie. Wie więc, że nie wszystko, czego byśmy chcieli, będzie dla nas dobre. Brzmi dość banalnie, ale prawda wcale nie musi być skomplikowana. Nasze nastawienie wobec Boga przypomina czasami handel wymienny: ja Ci, Boże, różaniec, a Ty mi dobrą pracę. Gdzie w tym miłość, gdzie zaufanie?
Niespełnione oczekiwania rodzą rozczarowanie. Ale to są ciągle nasze oczekiwania, to myśmy się spodziewali czegoś od kogoś bądź od samych siebie. To nie znaczy, że nie mamy prawa oczekiwać. Mamy jednak nasze oczekiwania weryfikować w dialogu osób. W modlitwie i „konfrontacji” ze Słowem Bożym najlepiej wychodzi dialog z Bogiem. W głębokim spojrzeniu w oczy i szczerej rozmowie najlepiej rozwiązywać problemy dotyczące miłości bliźniego. W cierpliwym wysłuchaniu krytyki i pochwały można budować prawdziwy obraz samego siebie.
„Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie” (J 14,21). Może wydawać się, że z tego zdania wynika „interesowność” miłości Boga względem człowieka: jeśli będziesz kochać Boga, to i On ciebie ukocha, i Pan Jezus też cię ukocha, i powie ci trochę o sobie. Jednak w tym momencie z pomocą przychodzą nam słowa z dobrze znanej religijnej piosenki dla dzieci: „On pierwszy ukochał mnie”. Oczywiście, są one parafrazą słów św. Jana: „W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował
i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).
Miłość Boga jest pierwsza, jest bezwarunkowa. Inną zupełnie sprawą jest to, czy my się czujemy przez Niego kochani. Tutaj leży pies pogrzebany. Jeśli nie odwzajemnimy Bożego „zakochania” w człowieku, nie docenimy ogromu tej miłości i jej konsekwencji w naszym życiu. To jest skok zaufania: uwierzyć Mu na słowo. Nie tylko na słowo rozumiane jako wyrazy niosące jakąś treść. Słowo Boga ma moc stwórczą, więc wierzyć mu na słowo znaczy dostrzec Jego dzieła. A przede wszystkim mamy Mu uwierzyć na Słowo, które stało się ciałem. Bo to, czego dokonał dla nas Chrystus, jest największym dowodem uprzedzającej Miłości Boga do człowieka. Miłość otwiera nam oczy.
Jaka jest więc moja relacja z Jezusem? Czy jest przyjaźnią, czy raczej przypomina transakcję lub załatwianie spraw w urzędzie? Po co się modlę? Po co przychodzę do kościoła? Po co przystępuję do sakramentów? Czy może po to, by załatwić moje „porachunki” z Panem Bogiem? Czy tylko po to, by coś zyskać, coś ugrać? A może po prostu przychodzę do Jezusa, by podzielić się z Nim swoim życiem: radościami i smutkami, sukcesami i porażkami? Wiele pytań, ale mogą one pomóc w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie najważniejsze: czy miłuję Jezusa? Jeśli Go kocham, to mojej miłości do Niego nie będę wyznawać jedynie ustami, lecz przede wszystkim czynami: „Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje” (J 14,21).
Słyszymy dzisiaj w liturgii zachętę: „(…) bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest” (1 P 3,15). Nadzieją, którą otrzymaliśmy, jest zbawienie dla ufających Panu. Ten, kto prawdziwie kocha Boga i ufa Mu, wygląda jak sama miłość. Wygląda jak Bóg, który jest Miłością. Taka miłość wyznana czynem jest najlepszym i najbardziej przekonującym świadectwem wobec innych: „Tłumy słuchały z uwagą i skupieniem słów Filipa, ponieważ widziały znaki, które czynił” (Dz 8,6). Św. Piotr dodaje jeszcze do tego: „A z łagodnością i bojaźnią Bożą zachowujcie czyste sumienie, ażeby ci, którzy oczerniają wasze dobre postępowanie w Chrystusie, doznali zawstydzenia właśnie przez to, co wam oszczerczo zarzucają” (1 P 3,16). Czyste sumienie to spokojne sumienie, ale zarazem bardzo czujne i spostrzegawcze, potrafiące „wytropić” wszelką skazę w naszej miłości. Dbajmy o czystość sumienia, by nie stało się niewrażliwe i uśpione. Spowiedź to szkoła miłości – nie tylko czyści serce, ale także otwiera uszy i oczy, pomagając na nowo zaufać Temu, który nas pierwszy umiłował.
Skomentuj artykuł