Czy tylko nieliczni będą zbawieni?

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)
kard. Joseph Ratzinger

Jak mógłbyś znieść swoją porażkę na wieczność i świadomość, że Twoje stworzenie cierpi gdzieś wieczne męki? Nie możesz postąpić w ten sposób!

Także dziś Jezus idzie od miasta do miasta, od wsi do wsi, słucha naszych pytań i naucza nas. W dzisiejszej Ewangelii słyszymy, jak pewien człowiek pyta Go: "Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?" W pytaniu tym można dostrzec nie­pokój, małoduszność i skrupulanctwo, które było charakterystyczne dla części Żydów w czasach Je­zusa.

Wyobrażali sobie oni Boga jako nadmiernie surowego nauczyciela zadającego ludziom zada­nie domowe, które tylko niewielu jest w stanie odrobić. Większość dostanie z powrotem zeszyt swojego życia z wpisaną oceną niedostateczną. Ale być może w tym pytaniu kryje się również ja­kaś nuta samozadowolenia pytającego, który jest przekonany, że należy do nielicznych znających wszystkie przykazania, których inni albo w ogóle nie znają, albo się o nie potykają i upadają. Pyta­jący należy do niewielkiej elity i dlatego może sobie pozwolić na takie pytanie, ufny w to, że sam pozostaje w doborowym towarzystwie.

Gdy dzisiaj Pan przechodzi obok nas, sformu­łowalibyśmy to pytanie inaczej, a właściwie nie­mal dokładnie na odwrót: "To nieprawda Panie, przecież Ty musisz zbawić wszystkich, nie mo­żesz pozwolić na to, by istniało piekło! Jak moż­na je pogodzić z Twoją miłością? Jak mógłbyś znieść swoją porażkę na wieczność i świadomość, że Twoje stworzenie cierpi gdzieś wieczne męki? Nie możesz postąpić w ten sposób! Nie mogli­byśmy wtedy uważać Cię za Boga, ani tym bar­dziej wierzyć w Twoją miłość. To niemożliwe". W takiej postawie wobec Pana widoczne jest zadufanie w sobie, ale zarazem tkwi w niej pew­na domieszka niepewności.

Bo przecież w ciszy naszego serca wiemy dobrze, że nie wszystko w naszym życiu jest w porządku, że nie jesteśmy tacy, jakimi chciałby nas widzieć Bóg, i dlatego nie możemy stanąć przed Nim. Ale nie chcemy zmieniać naszego życia, patrzymy więc na in­nych i widzimy, że są tacy jak my, a nawet może jeszcze trochę gorsi, i stąd nasze przekonanie: przecież Bóg nie może pozwolić, żeby połowa świata poszła na zatracenie. Czyli nie jest aż tak źle. Mogę dalej być taki, jaki jestem. W rezulta­cie takich kalkulacji, które po cichu prowadzimy, okazuje się, że Bóg nie ma nic do powiedzenia, bo musi być dobry. Jest ograniczony swoją miło­ścią. Wobec tego właściwie przestaje być Bogiem. My sami możemy decydować o tym, jak chcemy układać swoje życie. On jest niejako skazany na to, by nas w ostateczności uratować od zagłady.

Jak Jezus odpowiada na to pytanie? W istocie oba pytania, to z czasów Jezusa i to współczesne, wyrażają podobną mentalność. Czytając Ewan­gelię, widzimy, że Jezus koryguje to pytanie. Nie odpowiada na nie w takiej formie, w jakiej zosta­ło zadane. Nie mówi o tym, co będzie z innymi, z ludźmi żyjącymi w różnych czasach i w różnych miejscach. Zwraca się bezpośrednio do pytające­go i mówi mu, co on powinien uczynić. To znaczy, że nie do nas należy sprawdzanie, czy Pan Bóg, mówiąc potocznie, ma porządek w papierach, ani też przewidywanie, co jest, a co nie jest do pogo­dzenia z Jego Boskością. Nie naszą rzeczą jest decydowanie o losie innych ludzi. To my stajemy przed Nim i powinniśmy Mu pozwolić patrzeć na nas i do nas przemawiać. Wszyscy inni są w Jego rękach. Tam jest ich miejsce i tam powinniśmy ich zostawić. Ale do mnie, do każdego z nas nie mówi On: "Ci lub tamci będą albo nie będą zba­wieni", tylko: "Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi".

Inni należą do Boga, ale my, patrząc na Niego, musimy uznać, że nasze życie to nie są żarty i że Bóg naprawdę jest Bogiem. Musimy zrozumieć, że On jest naszym Panem i On wyznacza miarę, którą mamy się kierować w naszym życiu, aby je przeżyć dobrze. Jeśli tak czynimy, jeśli nie mówimy Mu, jak ma postępować wobec innych, ale sami stawiamy się przed Jego oczami i pod­dajemy się osądowi Jego słowa, pozwalając Mu być Bogiem dla nas i dla innych, wtedy dopiero widzimy, że to wymaga wysiłku, że dobre życie nie jest czymś samo przez się oczywistym, że droga życia z Bogiem jest rzeczywiście wąska, a drzwi, przez które prowadzi, ciasne.

Widzimy, że dużo łatwiej byłoby przejść obok niej, a jed­nak tylko ta wąska droga jest naprawdę Drogą, zaś wszystko inne to bezdroża i manowce. Bóg nie jest belfrem ani dyrektorem szkoły, ale jest Panem, który wskazuje drogę; więcej, jak powie­dział sam Jezus, jest Drogą, która prowadzi nas na wyżyny naszego życia. Im dalej nią pójdziemy, im bardziej jej zaufamy, tym wyraźniej zobaczy­my, że ta właśnie droga, o której mówi dzisiejsze czytanie, jest dobrą drogą, przynoszącą pokój i sprawiedliwość nam samym i innym. Im bar­dziej każdy z osobna, nie oglądając się na innych, podporządkuje się Bogu, tym bardziej będziemy służyć sobie nawzajem, tym bardziej rozkwitnie pokój i sprawiedliwość. Gdy będziemy kroczyć z Panem w pełnym zaufaniu do Niego, będzie wzrastać nasza miłość ku Niemu, a także radosna pewność, że On jest dobry i że Jego droga jest dobrą drogą.

Do tej odpowiedzi, która odsuwa na bok na­sze kalkulacje i każe nam stanąć przed obliczem Pana, chciałbym dodać jeszcze dwie refleksje: jedną skierowaną do zadufanych w sobie, nad­miernie pewnych siebie, a drugą adresowaną do bojaźliwych, aby zwrócić uwagę na sedno dzisiej­szej Ewangelii.

Jeśli ktoś jest pewny siebie, niech pamięta, że miary ludzkie nie są miarami Bożymi, i tego, kto polega tylko na tych pierwszych, może czekać niemiłe zaskoczenie. Pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. I nie będzie wtedy moż­na przyjść i powiedzieć: "Ale przecież pisałem o Tobie całe książki. Wiem o Tobie więcej niż inni". Albo też: "Byłem na synodach i na radach, wydawałem różne postanowienia, noszę order na piersi". To wszystko nie będzie miało znacze­nia. Przy tych zewnętrznych osiągnięciach może się zdarzyć, że na koniec usłyszy się od Pana: "Nie wiem, skąd jesteś". Można okazać się kimś, kto mówiąc wiele o Bogu, ma w rzeczywistości tak lodowate serce, że najlepiej wyraża je obraz zgrzytania zębami.

Dopiero w kontekście powagi naszej sytu­acji nabiera znaczenia druga część wypowiedzi Jezusa: przyjdzie wielu ze wschodu i z zachodu, z północy i z południa. Patrząc na świat powierz­chownie, można by dojść do wniosku, że Bóg przegrał. Kto właściwie o Nim pamięta? Kto bie­rze Go na poważnie? Kto w ogóle Go zna? Wydaje się, że został On wykluczony z historii. Ale Pan, który patrzy głębiej, mówi nam: "To nieprawda. Mam wielu ludzi we wszystkich stronach świata". Jest ich wielu, nawet jeśli my ich nie dostrzegamy. Bóg jest zwycięzcą; jest wielu ludzi, którzy szuka­ją Go w ciszy swoich serc, którzy należą do Niego. Przychodzą ze wschodu i z zachodu, z północy i z południa. Mowa tu między innymi o tajemnicy Kościoła powszechnego, trwającego po wszystkie czasy, w której dostrzegamy wypełnienie tych słów Jezusa i która powinna być dla nas nie­ustannym umocnieniem.

Któż bowiem w czasie, gdy Jezus był wędrownym kaznodzieją w zapo­mnianym zakątku świata, mógł przypuścić, że historia tak się potoczy? Ale chodzi tu nie tylko oto, że Kościół istnieje na całym świecie, że obej­muje wszystkie strony świata, wszystkie miejsca i czasy. Wschód i zachód, północ i południe sym­bolizują także różnorakie pochodzenie duchowe, zawodowe i społeczne. W każdym miejscu, mówi Pan, jest droga, która prowadzi do Mnie. Ludzie reprezentujący każdy stan, rodzaj umysłowości czy poziom wykształcenia przychodzą do Mnie i do Mnie należą. Święci każdego czasu pokazują to nam jako jedni z wielu: czy będzie to Augu­styn, człowiek pełen pasji i odważny myśliciel, czy królowie dawnych czasów, jak św. Stefan Węgierski czy św. Ludwik IX, król Francji, czy Róża z Limy, w której niejako skupiło się całe cierpienie Ameryki Południowej, czy wreszcie Maksymilian Kolbe, męczennik miłości bliźniego. Oni mówią nam, że dla wszystkich starczy miej­sca, że niezależnie od sposobu życia, od rodzaju posiadanych zdolności, od miejsca pochodzenia możemy dojść do chwały Bożej i zasiąść do Jego uczty. Tę ufność Bóg chce zaszczepić w naszych sercach przez dzisiejszą Ewangelię.

Rozważając to wszystko w naszych sercach, chcemy Go na koniec prosić, żeby uwolnił nas zarówno od małodusznego lęku, jak i od aro­ganckiej buty i zarozumiałości. Chcemy Go pro­sić, by zaszczepił w naszych duszach zarazem cierpliwość na żmudną drogę, jak i radosną ufność w to, że na koniec zasiądziemy przy Jego wielkim stole. Nie chcemy mówić o Nim, ale szu­kać wraz z Nim Jego oblicza w wierze, nadziei i miłości, aby On rozpoznał nas, gdy dotrzemy do Jego drzwi, i abyśmy mogli z radością wyznać na nowo: "Pan mój i Bóg mój!" (J 20,28).

Tekst pochodzi z książki "Głód Boga. Kazania z Pentling"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Czy tylko nieliczni będą zbawieni?
Komentarze (1)
Kazimierz Łaszewski
11 października 2016, 10:00
Dla mnie - rewelacyjne! I mądre.