Nieumiejętnych pouczać. Nie krytykować, wyręczać czy poniżać. Bez "czepialstwa" czy mędrkowania. Pozwolić rozwinąć skrzydła i nauczyć latać.
Jestem typem interweniującym. Po części „z urzędu”, gdyż będąc nauczycielem mam ku temu rozliczne okazje. Po części zaś, a może nawet w przeważającej mierze, z zamiłowania, czyli czegoś na kształt społecznikowskiego zacięcia – nikt mnie nie prosi, a ja się angażuję. Życzliwie, rzecz jasna. Zakres przedmiotowy działań jest szeroki: od basenowego zagajenia „Czy mogliby panowie bardziej funkcjonalnie okupować murek” (to mój osobisty Mount Everest absurdu i abstrakcji, a zdumienie na twarzach pospiesznie odpływających mężczyzn widzę do dziś), do spraw ważnych, a nawet podstawowych, gdy chodzi o szacunek, uczciwość czy prawdę. Styl bywa różny: od najtańszego dydaktyzmu, do całkiem akuratnego dotknięcia istoty sprawy.
Piszę „interwencja”, choć w gruncie rzeczy można by uznać, że o pouczanie chodzi. Unikam jednak tego słowa. Chyba ma złą prasę. Wydaje się, że sugeruje poczucie wyższości pouczającego. To poczucie wyższości może się pojawić zarówno w rzeczywistej intencji udzielającego pouczenie, jak i w subiektywnym odbiorze pouczanego. Bo – jak zawsze w relacji – spotykają się dwie strony, a każda ma swoją wrażliwość, swoją wiedzę / niewiedzę, swoje potrzeby i braki. I dlatego, choć słownikowo pouczanie niestraszne („zwrócenie komuś uwagi, powiedzenie, jak należy się zachować lub co trzeba zrobić w jakiejś sytuacji”), to jednak pojawia się lęk przed posmakiem ‘czepialstwa’, obawa przed nieznośną lekkością mędrkowania.
Można się zatem pouczania wystraszyć. I – jak zwykle – odrobina ostrożności nie zaszkodzi. Nie zaszkodzi zlustrowanie intencji własnych, uchwycenie tego, co rzeczywiście gna nas w kierunku pouczania. Na tym etapie – uczciwie przemyślanym – może się skończyć sporo interwencji: bo właściwie to chciałam zabłysnąć; bo to raczej rozgrzane emocje były; bo tak naprawdę chodziło o „moje na wierzchu”. Jeśli jednak weryfikacja intencji pójdzie dobrze, to działać trzeba. Trzeba? Ano tak. W poczuciu odpowiedzialności za drugiego, a także… z wdzięczności.
Ileż to razy doświadczyliśmy życzliwego, potrzebnego pouczenia! Ileż to razy miłosiernie podpowiadano nam, jak mamy coś zrobić, czy wręcz jak mamy żyć. Było tak i w sprawach prostych, praktycznych, ale i ważnych, złożonych, życiowych właśnie. Ci, którzy towarzyszyli nam we wzroście (przecież o człowieka tu chodzi, o to, by stawał się wielowymiarowo lepszy), piszą wraz z nami historię naszego życia. Do apelu wdzięcznej pamięci staną i nasi pierwsi nauczyciele – rodzice, pojawią się ci, którzy stali się nam bliscy na różnych etapach, ale i przelotnie napotkani „inni”, którzy słowem czy gestem nie raz dali nam zarówno drobne rady, jak i wielkie lekcje człowieczeństwa.
Nie pamiętam, jak nauczyłam się jeździć na rowerze. Gdybym miała wyreżyserować tę scenę, to pewnie byliby w niej rodzice, rower, kawałek prostej drogi i moje przejęte serce. I pewnie po niekończących się kolizjach z krawężnikiem, upadkach i powstaniach, przebłyskach nadziei i łzach bezsilnej złości, zdarzyłby się cud zygzakowatej jazdy. Klasyka. Do bólu banalna. No ale z klasyką się nie dyskutuje. Tak właśnie by to wyglądało. Dlaczego? Bo jest w tej scenie ktoś dobry, troskliwy, a jego podpowiedź jest pomocą, wsparciem. Bo jest przestrzeń zaufania, w której dokonuje się prześliczny akt miłosierny, gdy ktoś wiedzący, karmi wiedzą nieumiejętnego. Bo jest radość, gdy ten nieporadnie raczkujący rozwija skrzydła i znika w oddali, niosąc na plecach radosne spojrzenie tych, którzy udzielili mu lekcji latania. Bo jest cud wzrastania, dorastania do tego, co jeszcze przed chwilą było niejasne, nieosiągalne, za trudne.
Nieumiejętnych pouczać. Nie krytykować, wyręczać czy poniżać. Pouczać. A jeśli to troska i odpowiedzialność nami pokieruje, to zdarzy się nie interwencja, a cud.
Przeczytaj także: Kto może i powinien „pouczać nieumiejętnych”?
Skomentuj artykuł