Jestem w Kościele i jestem szczęśliwy

(fot. vivekchugh / sxc.hu / CC BY)
Lech Giemza

Nie znoszę gadania, że "wierzyć to znaczy chodzić po wodzie". Dla mnie wierzyć to chodzić po ziemi. Twardo stanąć na własnych nogach. Tak rozumiem swoją męską duchowość.

Podziwiam ludzi, którzy wychodzą przed tłum i mówią: "Byłem na dnie upadku. Ale Pan mnie dotknął i uzdrowił. Jestem wolny!" Podziwiam takie świadectwa, jednak to nie moja poetyka. Chyba też nigdy nie byłem na samym dnie, nawet nie uważam, że powinienem. Moje świadectwo bycia w Kościele nie jest świadectwem radykalnego nawrócenia. Jednak moja opowieść nie jest zupełnie zwyczajną historią. Choćby dlatego, że od pewnego momentu wychowywałem się bez ojca i pewne rzeczy musiałem zdefiniować sobie sam. Nie da się ukryć - powodzenie tej operacji w dużej mierze zawdzięczam Kościołowi.

Zadany temat: "jestem szczęśliwy w Kościele". No pewnie, że jestem! Inaczej bym podziękował. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie przepadam bez reszty za wszystkim, czym raczy mnie mój Kościół: męczą mnie głupie kazania, ideologiczne zacietrzewienie co niektórych, dobre samopoczucie wielu księży. Nie lubię emocjonalnej otoczki i poszukiwania w Kościele "cudowności" - jakichś nadzwyczajnych znaków, mówienia językami, mistycznych doświadczeń. Nie znoszę gadania, że "wierzyć, to znaczy chodzić po wodzie". Dla mnie wierzyć, to chodzić po ziemi. Twardo stanąć na własnych nogach. Tak rozumiem swoją męską duchowość. Aha, no i nie cierpię gadania, że Kościół daje mi proste odpowiedzi i prosto tłumaczy świat. Moja wiara zmusza mnie do trudnych pytań. Nie oczekuję też, że Pan Bóg pozałatwia moje problemy - a mi wystarczy, że się ładnie pomodlę. Dziękuję, poradzę sobie sam. Bóg dał mi dwie ręce i rozum. Ale sporo się modlę. Modlitwa nie zmienia mojego świata, zmienia mnie - żebym ja mógł zmieniać świat.

Być szczęśliwym mężczyzną w Kościele. Wiem, że można być w Kościele i być nieszczęśliwym. Wierzę, że można być poza Kościołem i żyć pełnią życia. Czyli być szczęśliwym. Ale jestem w Kościele, bo niczego nie cenię tak, jak wolności. Nie takiej, która mówi: "do niczego nie jesteś zobowiązany, możesz cały czas wybierać". Takiej, która mówi: "wybrałeś, jesteś za to odpowiedzialny". Taka wolność daje siłę, której z niczym nie da się porównać. Ta wolność płynie z lekcji krzyża. "Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż, i niech mnie naśladuje". Niestety, często mylimy dwie rzeczy (też popełniałem ten błąd): wziąć swój krzyż - to nie znaczy: przyjmować pokornie wszystkie nieszczęścia świata, jakie walą mi się na głowę. To nie są moje krzyże, bardzo przykro, nie ten adres. Mój krzyż: moja Żona i dzieci. Codzienna troska o dom, o ich zdrowie, bezpieczny wypoczynek, naukę, radosną atmosferę.

Jestem w Kościele i jestem szczęśliwy, bo jestem radykalnie liberalny: ja decyduję o swoim życiu, tzn. ja podejmuję decyzje, ja biorę na siebie konsekwencje i ja jestem za nie odpowiedzialny. Ale też wiem, że jest granica moich możliwości, że decyzja całkowitej wolności to też gotowość na wielkie ryzyko. Jestem ograniczony w swoich możliwościach - mój rozum i moje dwie ręce czasem nie wystarczają. I w tym miejscu bardzo liczę na Chrystusa, na jego opiekę. Mógłbym oczywiście podawać wiele "budujących i wzruszających" przykładów - darujmy sobie, niech wystarczy drobna historia z naszego, rodzicielskiego życia.

Kiedy urodził się mój pierwszy syn, znajomy podpowiedział mi, że warto przymocować wszystkie ciężkie szafy do ścian. Bo zna osobiście przypadek, kiedy dziecko na takową szafę się wspięło i razem z nią runęło na podłogę. W imię odpowiedzialnego rodzicielstwa, z wiertarko-wkrętarką w dłoni, zabezpieczyłem wszelkie ciężkie szafy, komody i regały do ścian. Z wyjątkiem małej szafki na buty. Właśnie tę małą szafkę na buty przewrócił na siebie mój półtoraroczny synek. Dla niego była wielka - wyższa o głowę. W dodatku ciężka, bo z litego drewna. Wyszedł spod niej bez najmniejszego zadrapania. Bo… upadek zamortyzowały wszystkie czapki, szaliki i rękawiczki, które przez zwykłe bałaganiarstwo składowaliśmy stertami na szafce.

Jestem szczęśliwy w Kościele, bo pozwala mi doświadczać realnego życia. Życie - to, co codzienne, ale też to, co transcendentne. Nie koniecznie od razu doświadczenie Boga. Doświadczam miłości, cierpienia, radości, intensywnego szczęścia - i wiem, że to nie są jakieś ułudy, stany mojej świadomości, poddanej takim czy  innym bodźcom. Są - realnie. A "kamienie są po to, żeby nam nogi raniły". Mój racjonalizm nie pozwala obok tych doświadczeń przejść obojętnie, coś pyta: ale skąd? W moim Kościele znajduję odpowiedź.

Lech Giemza - ur. 1976, pracownik KUL, wykładowca literatury współczesnej na polonistyce. Prywatnie: żonaty, ojciec Stasia, Agnieszki i Adasia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jestem w Kościele i jestem szczęśliwy
Komentarze (22)
Maria
24 lutego 2014, 09:16
Kamienie są po to by nogi nam raniły......bardzo poraniona jestem...również postawą Kościoła, a może księży. których spotkałam na swej drodze
C
cześć
23 lutego 2014, 19:15
ej ostatnio zauważyłam, ze chrzescijanie nie rozumieją chrześcijan i chyba szukają wiecej negatywnych stron niż ich tam jest.. przykre jest to co ktos napisal poniżej. wytknął mi to, ze nie zanm Boga.. nie zna mnie.. sużo już przeszłam i wiem co to znaczy, ale mimo to, Bóg krzyczy do nas z radości, zebysmy tez sie radowali pomito wszystko
L
lila
23 lutego 2014, 19:05
*niekoniecznie!
A
Alina
23 lutego 2014, 19:03
porozmawiamy jak przyjdą ciężkie próby ,na razie idziesz o własnych siłach ,gdzie Bog nie wiele jest Ci potrzebny ,bo to Ty twardo sąpasz po ziemi ,gdy ziemia się usunie już nie będzie tak szczęśliwie wtedy trzeba zdać się na Boga i jego wsparcie.....
C
cześć
23 lutego 2014, 19:01
jestem w Kosciele i jestem szcześiwy.. też tak macie ;D ?
X
xxxxx
24 lutego 2013, 16:11
Dzięki za artukuł ! Dużo nas jest, nas mężczyzn bez ojców...
24 lutego 2013, 08:44
Kilka drobnych uwag do tekstu: […] Aha, no i nie cierpię gadania, że Kościół daje mi proste odpowiedzi i prosto tłumaczy świat. Moja wiara zmusza mnie do trudnych pytań. Odpowiedzi są proste, człowiek sam sobie musi zaciemnić, bo nie wierzy, iż wiara może być aż tak prosta. Nie oczekuję też, że Pan Bóg pozałatwia moje problemy - a mi wystarczy, że się ładnie pomodlę. Dziękuję, poradzę sobie sam. Bóg dał mi dwie ręce i rozum. „Bóg dał i wystarczy, nic więcej już od Niego nie potrzebuje. Sam już wszystko potrafię.” Ale czy na pewno? Szczerze wątpię. Zycie w ułudzie, iż samemu się wszystko zrobi prowadzi do bolesnego upadku. Ale sporo się modlę. Modlitwa nie zmienia mojego świata, zmienia mnie - żebym ja mógł zmieniać świat. […] Modlitwa, jako forma terapii. Ma zmienić człowieka. Naprawdę tak brzmi „Ojcze nasz”? [...]Wiem, że można być w Kościele i być nieszczęśliwym. Wierzę, że można być poza Kościołem i żyć pełnią życia. Czyli być szczęśliwym[...] Aby być szczęśliwym szczęściem oferowanym przez świat bezwzględnie należy być poza Kościołem.
JK
Jacek, Kraków
24 lutego 2013, 00:07
Panie Lechu, napisał Pan "Wierzę, że można być poza Kościołem i żyć pełnią życia. Czyli być szczęśliwym." Bycie w Kościele rozumiem jako bycie przy Bogu i z Bogiem. To jak to? bez Boga można być szczęśliwym?! jeśli tak, to czemu szukać szczęścia w Bogu? to może jest gdzie indziej to szczęście?! Jakoś zabrzmiało mi to jakby Bóg był jedną z alternatyw na szczęście. Mi się wydaje, że nie ma innej alternatywy na bycie szczęśliwym! "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego!" Pozdrawiam!
T
tata
23 lutego 2013, 23:12
Dobry tekst. U nas w rodzinie też miały miejsce małe cuda, nawet jeszcze bardziej niesamowite - po prostu niewytłumaczalne. Bóg chroni dzieci.
T
tak
23 lutego 2013, 20:24
Adrian, Jerzy Ciesielski  nie jest błogosławiony. Jest Sługą Bożym. Ewa i Krzysztof P. Irytują mnie takie „uduchowione” wypowiedzi:” ratujmy , czy zbawiajmy cały świat bo przecież Chrystus tak robił”. Po pierwsze nie jesteśmy Chrystusem.  Zbawienie świata było misją Jezusa Chrystusa i dlatego Bóg Go  posłał,  Swojego syna, bo nie mógł tego dokonać żaden człowiek - tylko Bóg. Więc mogę cię spokojni e zapewnić, że Ty świata nie zbawisz. Lepiej się zajmij swoimi bliskimi.  To oczywiste , że najważniejszym naszym obowiązkiem jest nasza mała rodzina, potem rodzina większa, sąsiedzi,  koledzy itd.  Gdyby wszyscy tak to pojmowali nie musielibyście „ratować świata”. Ewo piszesz , że w Autorze nie ma miłości  bliźniego. Czy to oznacza, że dla ciebie Twoja rodzina to nie bliźni?. Bo Autor jak sam pisze uznaje swoją rodzinę za najważniejszy obowiązek. Znam takie osoby, które okazują miłość , pomoc wszystkim dookoła tylko ich rodziny są zaniedbane. Kochają ludzkość, ale nie znoszą wielu osób, które im się nie podobają nieraz z błahych powodów. Podoba ,mi się bardzo męska i odpowiedzialna postawa o której Autor pisze, tzn. najpierw samem u starać się rozwiązać problemy, pokazać nasze zaangażowanie a jak nie dajemy rady prosić Boga, a nie posyłać go aby przyniósł nam szklankę wody bo nam, się nie chce wstaać. Bóg nie jest na posyłki, a starając się samemu rozwiązywać problemy okazujemy Bogu szacunek . Najpierw my ofiarujemy z siebie wszystko , a potem w pokorze prosimy Boga o pomoc przyznając się do swojej słabości.
TT
tomasz, też tata
23 lutego 2013, 17:46
hmmm. dobry tekst. być może i o cuda i o cudzienność idzie :) - bo to i to mam miejsce w naszym życiu. Świetny opis lęku "żeby nic się nie stało"! Obserwacja i wnioski właśnie... cudowne, czyli solidna chrześcijańska analiza zbiegów okoliczności i naszej skłonności do życia iluzją kontrolowania rzeczywistości... hej! Jak zawieje, to polecisz, a jak nie, to ciesz się z dzieci :) 
:
:)
23 lutego 2013, 16:37
Cztając artykuł pomyślałam - tak, to jest to. Ja też staram się twardo stąpać po ziemi. Iść ubitą ścieżką wiary. Jednak po głębszym namyśle stwierdziłam, że to nie to. Gdyby Jezusowi chodziło o twarde stąpanie po ziemi nie wystawił by Piotra na próbę. Bo i po co? Wiara to twarde stąpanie po wodzie. Jeśli na prawdę wierzysz to wiara zamieni wodę pod twoimi stopami w twardy grunt. Jesli nie, to i ziemia zamieni się w grzęzawisko.  Wiara góry przenosi. Bez ciężkiego sprzętu.
A
Adrian
23 lutego 2013, 14:45
Zgadzam się, że wiara to nie jest błądzenie w oblokach ciągłego uniesienia, poniewaz otacza nas codzienne życie przez które trzeba iść. Jednak sposobu nie pochwalam - sorry poradze sobie sam Boże, a jak już będę miał problemy to Cię zaprosze to swojego życia. Takie to trochę ŚREDNIE, jednak pochwalam wiarę w której "błogosławieni którze nie widzieli a uwierzyli" cyt. z pamięci. P. Lechu jednak jak bys zobaczył artykuł zmienił by sie nie do poznania. Dla każdego ojca rodziny polecam zapoznanie się z sylewtką bł. Jerzego Ciesielskiego, który był ojcem i mężem wyniesionym na ołtarze.
M
Mirek
23 lutego 2013, 13:59
Ja wręcz przeciwnie nie wyczuwam tu zbyt wiele egozimu, jak już to zdrowego egoizmu. Często staramy się zbawić świat a nie potrafimy zadbać o potrzeby najbliższych. Kościół  będzie silny wtedy jeżeli zdrowe i silne będą rodziny chrześcijańskie. Tak więc podstawowym zadaniem każdego ojca rodziny, jest zadbać o swój kościół domowy i to jest jego pierwsze i najważniejsze powołanie. Czym innym jest powołanie do życia konsekrowanego, gdzie człowiek cale swoje życie oddaje Bogu poprzez służbę bliźnim i w tym mu pomaga celibat.  Módlmy się za katolickie rodziny i osby konsekrowane aby każdy z nas realizował swoje powołanie zgodnie z wolą Bożą. Pozdrawiam mąż i ojciec 2 synów
J
Joanna
23 lutego 2013, 12:39
Panie Lechu, a Pana żona nie ma imienia? Jest tylko ŻONĄ? Bo Pańskie imię znamy, pańskich dzieci również- i to każdego, natomiast żona pozostaje anonimowa...Trochę to przykre.
E
Ewa
23 lutego 2013, 12:23
Czyając, wyczułam tu wiele egoizmu. Widzisz tylko siebie i własna rodzinę. Jakbys kochał Boga tylko dla siebie. I jakby w Twym sercu nie było miejsca dla miłości bliźniego. Przecież Jezus nigdy nie myslał o sobie tylko własnie okazywał miłość całemu światu. To jest właśnie ta wolność którą daje nam Bóg, wolność która nas nie ogranicza tylko do samych siebie i najbliższych, ale przede wszystkim powinnismy dawać miłość i dbac o cały świat, bo w nim żyjemy przecież. Bóg nam dał świat po to abyśmy o niego dbali, a nie mysleli tylko o sobie.
KP
Krzysztof P
23 lutego 2013, 11:50
Moim zdaniem, trąci pychą twoja wypowiedź. Mam wrażenie, że wielbisz Boga za posiadane status quo. "...To nie są moje krzyże, bardzo przykro, nie ten adres...". W ewangelii jest napisane, że należy naśladować Chrystusa. Ten zaś dźwigał krzyż za nas wszystkich. Odnosze więc wrażenie, że ograniczasz swoją odpowiedzialność li tylko do swojej rodziny i siebie. Bóg jednak dał ludziom cały świat. W tym tobie. Jego wola i prawo są ponad prawami ludzkimi - pastwami, prawem własności etc.  Więc On uczynił cię odpowiedzialnym również za cały świat i innych. "Wierzyć to znaczy chodzić po wodzie...." ale dalej jest " chodzić za Jezusem kiedy lepiej jestt lub kiedy gorzej". Więc idź za nim i miej odwagę nieograniczać się w swojej "męskiej ideologii".
Ł
Łukasz
23 lutego 2013, 11:37
Podoba mi się temat. wziąć swój krzyż - to nie znaczy: przyjmować pokornie wszystkie nieszczęścia świata, jakie walą mi się na głowę. To nie są moje krzyże, bardzo przykro, nie ten adres. Mój krzyż: moja Żona i dzieci. To dla mnie ważna sentencja.
NN
nikomu nikogo
23 lutego 2013, 09:11
No i jeszcze trzeba znosic to czego sie nie znosi bo Kosciol to ludzie, rozni ludzie, jesli ta cala mieszanke istnien Bog znosi, malo tego za tych wszystkich po ludzku nieznoszonych poniosl krzyz to jak sie tak twardo stapa po ziemi jak On po drodze na Golgote to znosic ich trzeba i tych odlecianych fruwajacych i tych klepiacych bezmyslnie i tych zagmatwanych emocjonalnie i tych nieodpwiedzialnych i tych od polityki. Jak sie tego nie znosi to cos jakby taka nutka dziekczynnej modlitwy "Panie Boze dziekuje Ci ze nie jestem jak ci..... " wybrzmiewa. 
P
Paweł
22 lutego 2013, 22:24
I to jest właśnie to, czego my faceci potrzebujemy - czuć twardy grunt pod nogami a jednocześnie zaufać Bogu.
T
Tomek
22 lutego 2013, 22:03
dzieki
OS
ojciec Szymka, Stasia i Jasia
22 lutego 2013, 19:21
Mam bardzo podbnie... Fajnie, że to napisałeś Lechu :)