Jeśli chcemy, aby dzisiejsi Zacheusze spotkali się z Chrystusem, nie możemy przyciągać ich pobożnymi hasłami: w ten sposób do nich nie przemówimy i nie skłonimy ich do przełamania dystansu i wyjścia z ukrycia.
Pewnego razu, a było to w połowie lat dziewięćdziesiątych, zostałem zaproszony przez Parlament Republiki Czeskiej, żeby wygłosić przemówienie podczas spotkania posłów. Przypomniałem scenę z Ewangelii św. Łukasza: Jezus przechodzi w Jerychu pośród tłumów i nagle zwraca się do czołowego celnika, który obserwował Go, ukryty w gałęziach sykomory.
Następnie porównałem to zdarzenie z postawą chrześcijan i obywateli w naszym kraju.
Kiedy wraz z upadkiem komunizmu uczniowie Chrystusa wznowili po długim czasie publiczną działalność, wszędzie wokół siebie widzieli mnóstwo ludzi bijących im brawo; wśród nich było też może trochę takich, którzy wcześniej wygrażali im pięściami. Nie zauważyli chyba jednak, że pobliskie drzewa pełne były Zacheuszów. Tych, którzy nie chcieli czy nie mogli wmieszać się w tłum starych lub całkiem nowych wiernych i którzy nie byli przy tym obojętni ani wrogo nastawieni. Owi Zacheusze, ludzie poszukujący i pełni ciekawości, chcieli równocześnie zachować dystans i obserwować wszystko z lotu ptaka; jednak dziwna mieszanina pytań i oczekiwań, zainteresowania i nieśmiałości, a czasem może nawet poczucia winy i jakiejś niestosowności trzymała ich za zasłoną liści sykomory.
Jezus przemówił do Zacheusza po imieniu, zachęcił go, by wyszedł z ukrycia, i zaskoczył go zamiarem przyjścia pod jego dach; choć musiał liczyć się z tym, że natychmiast będzie za to obmawiany i krytykowany. Wprawdzie nie ma wzmianki o tym, że Zacheusz został zaliczony w poczet uczniów Jezusa, że ruszył za Nim w drogę, ale wiemy, że zmienił swoje życie, a jego dom dostąpił zbawienia.
Coś podobnego wydarzyło się nie tylko na płaszczyźnie religijnej, lecz także obywatelskiej i politycznej. Wielu ludzi patrzyło na nowe początki demokracji w naszym kraju — po pewnym okresie pierwotnej powszechnej euforii — wprawdzie z ciekawością i swego rodzaju tęsknotą, ale też, z różnych powodów, z pewną rezerwą i wahaniem; być może wielu z nich podświadomie czekało na chwilę, kiedy rzeczywiście coś czy ktoś do nich przemówi i zawezwie ich. Ilu polityków, zajętych organizowaniem swego elektoratu lub sporem z przeciwnikami, gotowych było zrozumieć owych Zacheuszów, rozmawiać z nimi, przemówić do nich po imieniu? Może także z powodu tego zaniedbania wielu "celników" nie zmieniło swojego życia, wiele krzywd nie zostało naprawionych, wiele oczekiwań spełzło na niczym.
* * *
Skończyłem swoją przemowę, ale opowieść o Zacheuszu nie dawała mi spokoju. A potem uświadomiłem sobie, że właśnie to zdarzenie pomogło mi głębiej i jaśniej zrozumieć i nazwać coś, co od dawna odczuwałem jako swoje najbardziej osobiste zadanie oraz misję, jako podświadomy, przez lata uporczywie postrzegany motyw, łączący wiele moich rzekomo z trudem dających się pogodzić działań.
Muszę przyznać, że nie upatruję swojej misji — chodzi tu zarówno o moje powołanie kapłańskie, jak i działalność obywatelską — w tym, by "nawracać nawróconych", troszczyć się o porządne owce w stadzie, ani też w prowadzeniu ustawicznych polemik i sporów z przeciwnikami. Nie sądzę, by moim głównym zadaniem miała być klasyczna "misja", jeśli pod tą nazwą kryje się chęć pozyskiwania jak największej liczby ludzi dla własnej, kościelnej czy politycznej, wspólnoty.
Czuję, że jestem tu przede wszystkim po to, by zaproponować rozumiejącą bliskość tym, którzy mają opory przed włączeniem się w szeregi rozradowanych tłumów i pod rozwinięte sztandary jakichkolwiek barw; tym, którzy zachowują dystans. Lubię Zacheuszów; myślę, że posiadam dar ich rozumienia. Być może wielu ludziom wydają się "wyniośli", ale moje doświadczenie mówi, że nie czynią tego z pychy, lecz raczej z jakiegoś zażenowania; być może ich niechęć do tłumów oraz haseł i sztandarów bierze się z przeświadczenia, że prawda jest zbyt krucha, by można ją było skandować na ulicach. Być może trzymają się na uboczu także dlatego, że — podobnie jak Zacheusz — dobrze wiedzą, iż nie posprzątali jeszcze przed swoim własnym domem. Wyczuwają jednak, kiedy obok nich dzieje się coś istotnego, przyciąga ich to, tak jak Zacheusza, który pragnął zobaczyć Jezusa; ale czasem swoje duchowe tęsknoty i pragnienia tak jak on zakrywają liśćmi sykomory — przed innymi, a niekiedy i przed samymi sobą.
* * *
Przemówić do Zacheusza może tylko ten, kto "zna jego imię" — zna jego tajemnicę. Ten, komu taki typ człowieka nie jest obcy, kto potrafi wczuć się w skomplikowane przyczyny jego nieśmiałości. Do Zacheuszów dzisiejszej epoki może się tak naprawdę przybliżyć tylko ten, kto sam był i w pewnym stopniu nadal pozostaje Zacheuszem. Ludzie, którzy najlepiej czują się pośród rozradowanego tłumu, z trudem rozumieją Zacheusza.
Skoro jesteśmy uczniami Chrystusa, chcemy, aby On był tym, z którym spotykają się Zacheusze naszych czasów. Nie sądzę, żeby to było takie proste, jak się niektórym entuzjastom wydaje. Być może nastał czas, w którym wiele wzniosłych słów nie musi, a nawet nie powinno pojawiać się w naszych ustach i na naszych transparentach. Jeśli chcemy, aby dzisiejsi Zacheusze spotkali się z Chrystusem, nie możemy przyciągać ich pobożnymi hasłami: w ten sposób do nich nie przemówimy i nie skłonimy ich do przełamania dystansu i wyjścia z ukrycia.
Jezus przemienił życie Zacheusza, ponieważ dał mu do zrozumienia, że go zna, że uważa go za swego bliźniego i że chce być blisko niego. Tym sposobem wprowadził w czyn to, co przy innej okazji wyraził swoją odpowiedzią na pytanie, kto jest, a kto nie jest naszym bliźnim: sami uczyńcie siebie bliźnimi, starajcie się być blisko innych.
Apostoł, który najgłębiej był przeniknięty duchem Jego radosnej nowiny, powiedział: "Stał się wszystkim dla wszystkich". Być może w dzisiejszych czasach najskuteczniej zaoferujemy Chrystusową bliskość wtedy, gdy sami, jako Jego uczniowie, staniemy się szukającymi wśród szukających i pytającymi wśród pytających. Tych, którzy głoszą, że już doszli do celu, i proponują gotowe, często jednak uproszczone odpowiedzi, jest nadmiar — niestety, są wśród nich także tacy, którzy powołują się na imię Jezusa. Być może Zacheuszom naszych czasów przybliżymy Jezusa przez to, że staniemy się im bliscy na sposób Jezusowy, kiedy "wychylać się będą zza korony drzewa".
Fragment pochodzi z książki "Zacheuszu! 44 kazania o sensie życia"
Skomentuj artykuł