Bóg przychodzi, by uciszać, czyli także wtedy, gdy się boimy, w zgiełku, w bezsilności, w pracy, w mieście. Nie możemy Boga ograniczać w Jego działaniu.
"Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. (...) I wszedł do nich do łodzi i wiatr się uciszył" (Mk 6, 48-51)
Jezioro i morze mają w Biblii wiele wspólnego z pustynią. Nie są to środowiska, w których człowiek mógłby żyć. Według Izraelitów w odmętach wodnych przebywały złe duchy, podobnie zresztą i na pustyni. Oba miejsca są też nieprzewidywalne. Wyzwolenie Izraelitów z Egiptu dokonało się na morzu (dokładnie "w morzu" ), a ich dalsza formacja na pustyni. Właśnie tam Bóg ich wychowywał i dawał się im poznać.
Scena przyjścia Jezusa do uczniów po falach jeziora jest Objawieniem, odsłonięciem tego, kim jest Jezus, w jaki sposób działa, jak spotyka się z człowiekiem. Jest też środkiem wychowawczym. Objawienie pokazuje również, że czasem do serca człowieka można dotrzeć tylko w niekonwencjonalny sposób, budząc to, czego najbardziej się boimy. Ewangelista na końcu całego wydarzenia wyjaśnia, dlaczego Jezus przyszedł do uczniów po wodzie: "Uczniowie wcześniej nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały" (Mk 6, 52). Ten cud miał rozbić skorupę w sercach uczniów, konkretnie "otępiałość ich umysłu", aby w końcu mogli coś ważnego zrozumieć.
Tą sprawą, której nie rozumieli, było wcześniejsze rozmnożenie chlebów. Co to znaczy, że jej nie zrozumieli? Z pięciu chlebów Jezus nakarmił pięć tysięcy, ale sam nie rozdawał chlebów ludziom. Robili to uczniowie. Najprawdopodobniej nie zrozumieli znaczenia tego znaku, w którym oprócz zaspokojenia głodu, chodziło również o objawienie, o ukazanie tożsamości tego, kto te chleby rozmnożył. Nakarmione tłumy, jak wiemy z Ewangelii św. Jana, też widziały w Jezusie jedynie cudotwórcę rozdającego chleby. Chrystus nie chciał być tylko lokalnym dostawcą różnych dóbr dla ludzi. Pragnął, aby ludzie szli w Jego ślady.
A więc Jezus nie chodzi sobie po jeziorze, bo Mu się nie chciało płynąć łodzią, z kaprysu czy dla zabawy. On ma jasny i poważny cel rozeznany wcześniej w samotności na modlitwie.
Czwarta straż nocna to już świt. Po rozmnożeniu chlebów Jezus kazał wypłynąć uczniom na jezioro, a sam poszedł na górę, aby się modlić. Odczekał całą noc, pozostawiając uczniów na falach i w ciemnościach. I przychodzi, kiedy oni są już zmęczeni, niewyspani, gdy mają już wszystkiego dość. Podobnie zrobił po swoim Zmartwychwstaniu. Ciekawe, że w Markowej wersji zdarzenia, chciał ich minąć, przejść obok łodzi. Dlaczego Jezus postępuje w tak dziwny sposób? Żeby to doświadczenie lepiej zapadło uczniom w pamięć, żeby skruszyć ich mechanizmy obronne, żeby poczuli się bezbronni, zależni i bezradni. Cały człowiek musi doświadczyć wyzwolenia, nie wystarczy bowiem tylko wiedza, gdyż ona nie dociera głębiej, jeśli człowiek porażony jest "otępiałością umysłu" i lękiem. Także uczucia muszą zostać poruszone. Wtedy dopiero pojawia się szansa, że coś głębszego dotrze do centrum, do samego serca. Poza tym, człowiek uratowany z opresji doskonale zapamiętuje takie wydarzenie.
Ze spotkania Eliasza z Bogiem na pustyni wiemy, że Bóg przychodzi w "ciszy i szmerze łagodnego powiewu". Ale gdyby tak było, to moglibyśmy spotkać Boga tylko w szczególnych warunkach. To wydarzenie z Jezusem kroczącym po jeziorze pokazuje, że Bóg przychodzi do nas w miejscu, czasie i na sposób, który może nas przerazić.
Dlatego ta Ewangelia może nas szokować, bo zwykle sądzimy, że Boga najlepiej spotykamy, gdy czujemy się dobrze, niesieni na falach uczuć, w ciszy, spokoju. I tak bywa, chociaż raczej rzadko. Zauważmy, że Pan przychodzi, by sprawiać ciszę, by uciszać, czyli także wtedy, gdy się boimy, w zgiełku, w bezsilności, w pracy, w mieście. Nie możemy Boga ograniczać w Jego działaniu.
Popatrzmy jeszcze raz na strategię Jezusa, który budzi niepokój, by następnie dać swój pokój. Najpierw każe uczniom wypłynąć na jezioro, potem zostawia ich na długi czas tylko z falami i wiatrem; chce, by doświadczyli zmęczenia i niewyspania, by dotknęli swoich granic. I dopiero wtedy się pojawia.
Czy potrafimy sobie wyobrazić dorosłych facetów, część z nich była rybakami, którzy po całej nocy boksowania z falami i wiatrem krzyczą z przerażenia? Oni się bali, że się potopią, że ich wciągnie woda i złe duchy, a tu jeszcze jakaś zjawa przechadza się po wodzie, obok nich. Spróbujmy sobie to wyobrazić. Przecież to wygląda jak w horrorze.
Jezus w pewnym sensie aranżuje sobie takie warunki, atmosferę i scenerię, żeby łatwiej było wywołać w uczniach lęk i wyzwolić ich z niego. Ale ten lęk musi się ujawnić. I dopiero wtedy mówi: "Odwagi, nie bójcie się". I wszystko ucisza. Pierwszy krok w poznaniu Boga to zmierzenie się z ciemnościami, z przeciwnościami, z niesprzyjającymi okolicznościami. Bo to one stają między człowiekiem a Bogiem, a także między ludźmi. Bóg przychodzi wtedy, gdy już po ludzku niewiele da się zrobić.
W książkach C.S. Lewisa "Kroniki Narnii:Lew, czarownica i stara szafa" oraz Johna R. Tolkiena "Władca pierścieni" pojawia się pewien ważny szczegół. Genialna intuicja, która obrazuje sposób działania Boga. Otóż, mamy tam sceny bitew z siłami czarownicy lub z siłami Saurona. Znamienne, że pomimo nadziei nadzwyczajnej pomocy, ludzie i ich sprzymierzeńcy muszą podjąć walkę. Charakterystyczna rzecz jest taka, że w "Kronikach Narnii" lew Aslan przybywa na miejsce bitwy w chwili, gdy wydaje się, że bitwa jest już przegrana, a czarownica jest o krok od triumfu. Podobnie we "Władcy pierścieni" zwycięstwo przychodzi wówczas, gdy wydaje się, że Frodo jednak nie dotarł do Góry Przeznaczenia, a dalsza walka skazana jest na przegraną. Wniosek? Trzeba walczyć do końca, zmierzyć się z lękiem i mieć nadzieję pomimo wszystko, bo pomoc często przychodzi wtedy, gdy człowiek wyczerpał już wszystkie swoje możliwości. Scena z przyjściem Jezusa po wodzie przekonuje, że czasem taką pedagogią kieruje się Bóg względem nas.
Zwróćmy uwagę, ile trzeba było wysiłku, dodatkowych doświadczeń, lęku, zmęczenia, modlitwy Jezusa, odpowiedniej strategii, żeby przebić się przez "otępiały umysł" uczniów. Nie ma drogi na skróty. Właśnie po to potrzebujemy zewnętrznej ciszy i dystansu, by zobaczyć, w jaki sposób, w jakich miejscach, czym posługuje się Bóg, by objawić się nam, byśmy mogli Go zauważyć i spotkać. Potrzebujemy zewnętrznej ciszy, by Chrystus mógł wewnętrznie uciszyć nasze lęki i do nas przemówić.
Polecam: "W krainę ciszy" M. Lairda OCD
Książka ta budzi tęsknotę za prostotą i wewnętrznym pokojem. Ojciec M. Laird proponuje drogę, która prowadzi nas od zewnętrznego chaosu trosk, myśli, ran, lęków i nieustannej "wewnętrznej opery mydlanej" toczącej się w naszej głowie, do naszego centrum, gdzie obecny jest Bóg i gdzie cieszymy się z tego, że jesteśmy. Tam doświadczamy pokoju. Jest to książka dla tych, którzy pragną ciszy w zabieganiu i chcą uczyć się modlitwy, by potem doświadczyć wewnętrznej wolności, a także doznać stopniowego uzdrowienia. Gorąco polecam wszystkim, którzy szukają duchowego rozwoju.
Skomentuj artykuł