Litza: telefon do niego jest dzisiaj moim telefonem zaufania

(fot. facebook.com/grzegorz.polakiewicz.5)
Robert Friedrich "Litza"

Grzegorz Polakiewicz w zespole Luxtorpeda zwany jest "Grzesio nóżka". Poznaliśmy go w wyjątkowych okolicznościach.

Piękny koncert, dużo spotkań, dużo emocji i w pewnym momencie ktoś ze znajomych mówi: "Tam czeka na was pewien człowiek. Miał niedawno amputowaną nogę, ma jeszcze gorączkę i jest na lekach, ale musiał przyjść na wasz koncert, bo to, co śpiewacie, daje mu siłę, nadzieję i kopa do życia". Byliśmy w szoku. Przysiedliśmy się do jego stolika. Bardzo skromny, grzeczny chłopak. Przyjazna, otwarta twarz. Nikt by nawet nie powiedział, że ma jakiś problem, coś mu dolega. To raczej on zauważył, że my jesteśmy zmęczeni po

koncercie...

DEON.PL POLECA

Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy na różnych koncertach albo na mieście. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Grzegorz odwiedził mnie parę razy w domu. Trochę jak wujek, który ma swój pokój, śpi czasem u nas. Na jednym z Luxfestów, festiwali organizowanych przez Luxtorpedę, Grzegorz był wszędzie: z przodu sceny, z tyłu sceny, na zapleczu - krążył jak elektron wokół całej poznańskiej Areny.

Będąc na zewnątrz, nagle przewrócił się i upadł, tak że trzeba go było zawieźć szybko do szpitala. My jako organizatorzy mieliśmy zapewnione dwie karetki pod Areną, ale w amoku i w chęci przyniesienia szybkiej ulgi, nie wiem dlaczego, wysłaliśmy go samochodem z naszą koleżanką.

Po festiwalu raz jeszcze pojechaliśmy z Grzegorzem do szpitala. Jak zwykle nie dał po sobie poznać, że coś jest nie tak, choć kolano miał mniej więcej wielkości głowy. Wtedy na dłużej zamieszkał u mnie w Puszczykowie. Był to piękny czas, bo mogliśmy się nie tylko poznać od strony koleżeńsko-przyjacielskiej, ale też jako bracia. Wspólnie się modliliśmy.

Widziałem, że Grzegorz wiele ze swoich cierpień "ukierunkowuje", modli się za kogoś. Wiele razy polecaliśmy się jego modlitwie - ja i cały zespół. Kiedy nie szła nam muzyka, nie szły teksty, to Grzegorz przyjeżdżał, modlił się i był z nami. Odkryliśmy też u niego zdolności kulinarne. Okazało się, że jest świetnym kucharzem! Tak towarzyszył nam przy powstawaniu płyty Buraki. Mówimy: "Grzegorz, pakuj się, ale tak na jednej nóżce, i jedziemy razem do Gdańska, do studia Custom34. Będziesz z nami. Jesteś nam potrzebny".

Grzegorz zdawał sobie sprawę, że najważniejsze z jego strony będzie wsparcie modlitewne, ale pod płaszczykiem tej strony duchowej postanowiliśmy zrobić z niego już na stałe kucharza. Dbał więc o nasze obiady, śniadania, wszystko, co jest potrzebne człowiekowi zmęczonemu po sesji nagraniowej.

Grzegorz to postać zaskakująca. Dlaczego? Nie daje tego po sobie poznać, ale mieszkałem z nim kilka razy w pokoju podczas sesji nagraniowych i widziałem, co przechodzi w nocy. To jest tak, jakby cierpienie za wszystkie grzechy moje i mojej rodziny wziął na siebie i po prostu cierpiał. Wiele razy widzieliśmy go mocno skupionego na tym, aby to cierpienie jakoś przełknąć.

Oczywiście zapytany, jak się czuje, zawsze odpowiadał: "Dobrze, dobrze... wszystko dobrze". Jego obecność pomagała nam reflektować nad materiałem, który nagrywamy, bo widzieliśmy, że to, co robimy, jest też dla ludzi, którzy cierpią. Grzegorz strasznie mnie zawstydza tym, co robi, jak działa. Te wszystkie jego pielgrzymki na jednej nodze... Patrzę na swoje nogi i mówię, że choć mam dwie, to strasznie leniwe, podczas gdy jego noga jest taka bystra i chętna do różnych wędrówek!

Strasznie ucieszył nas film, który Grzegorz wysłał nam, gdy dostał protezę i z dwiema nogami hasał gdzieś po weselach. Było to dla nas szokiem, bo przecież nam Grześ kojarzy się z "Poczekajcie, już was gonię!". Myślę, że znam go w małym procencie. To, że pojawia się na naszych koncertach, że jesteśmy cały czas "na łączach", to jeszcze nic. Czekam na jego książkę i jestem ciekaw, co ten człowiek jeszcze zdziałał, zdobył, przeżywał, gdzie był.

Gdy się witamy, swoim zwyczajem mówimy do Grzegorza: "ty łajdaku", "ty grzeszniku". "ty łachudro". Nigdy nie zaprzeczał. Zawsze był zadowolony z wszystkiego, co mówimy. Kiedy sobie grubo żartujemy, żeby nie robić z niego cierpiętnika ani ofiary, gdy opowiadamy anegdoty o ludziach z jedną nogą, nigdy się nie gniewa, ale śmieje się razem z nami, może nawet najgłośniej. Wiem, że tak jak z czasów mojej młodości pamiętam telefon zaufania, tak też dziś mam w życiu taki telefon totalnego zaufania: telefon do Grzegorza.

Gdy pojawia się jakiś ucisk, cierpienie albo kostucha puka do mych drzwi, dzwonię do niego i zawsze dostanę odpowiednią pomoc i poradę. Nie głupie pocieszenie, że wszystko będzie dobrze, ale słowa, które nadają sens mojemu konkretnemu cierpieniu.

Robert Friedrich "Litza"

Tekst pochodzi z książki Grzegorza Polakiewicza "Żyje się tylko raz".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Litza: telefon do niego jest dzisiaj moim telefonem zaufania
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.