Chrześcijaninem jest ten, kto uznaje się za „naczynie gliniane", kruche, pękające przy byle uderzeniu. Codziennie zdradzam Boga, i to wielokrotnie. Tą zdradą najpowszechniejszą i najrzadziej dostrzeganą jest osąd wobec innych ludzi. Jezus nie sądzi, lecz zbawia, dając swoje życie za najgorszego.
W powszechnym przekonaniu być chrześcijaninem oznacza żyć w sposób moralny, porządny, uczciwy, dobry. Byłoby absurdem twierdzić coś przeciwnego, a mianowicie, że chrześcijanin to człowiek postępujący niemoralnie, nieuczciwie, źle. Jednak w naszej obecnej cywilizacji coraz mocniej chrześcijaństwo utożsamiane jest z moralnością. I to nie tylko przez niechrześcijan, ale bardzo często także wewnątrz Kościoła czy Kościołów. Z różnych powodów używając określenia „wartości chrześcijańskie", często mamy na myśli wartości etyczne bądź, co gorsza, społeczne. Widoczny jest postępujący proces „horyzontalizacji" chrześcijaństwa, sprowadzania go do wymiaru doczesnego, gdzie podstawowym celem jest pewna skuteczność etyczna w życiu indywidualnym, a jeszcze bardziej zbiorowym. Z rewolucji chrześcijańskiej, jaką była Pascha Jezusa i zesłanie Ducha Świętego, uczyniliśmy rewolucję społeczną. Oznacza to niesłychaną redukcję chrześcijańskiego przesłania, a co więcej, jego zupełne zafałszowanie.
Nie jest moim zamiarem podważanie sensu dyskusji nad skalą i intensywnością zła w życiu publicznym i prywatnym w Polsce. Sytuacja jaka jest, każdy widzi. Zresztą prorocy Izraela bez przerwy wołali: Idziecie złą drogą, zmieńcie kierunek. Na tym właśnie polegała ich rola. Nie chodzi mi zatem o kwestionowanie pożytku, jaki może wynikać z podjęcia tej tematyki, lecz o zwrócenie uwagi na niebezpieczeństwa płynące z „moralistycznej" wizji chrześcijaństwa i społeczeństwa, w którym ma się ono realizować. Co więcej, wizja ta jest mocno obecna po obu stronach sceny politycznej. Lewica od dawna twierdzi, że jest bliska chrześcijaństwu ze względu na swą doktrynę społeczną, prawica zaś głosi, że występuje w obronie wiary katolickiej, promując zaprowadzanie kodeksu moralnego głównie za pomocą prawa stanowionego, czyniąc to w sposób wybiórczy (przykładem kwestia kary śmierci).
Przede wszystkim trzeba jasno stwierdzić, że chrześcijaństwo nie jest moralnością. Istnieją inne religie, doktryny czy idee, których wyznawcy są często o wiele bardziej moralni niż chrześcijanie. Potężny akcent na moralność kładzie się tam, gdzie głównym aktorem historii i sprawcą życia jest człowiek. W takich koncepcjach antropologicznych - ich najpełniejszym i najbardziej konsekwentnym wyrazem jest ten rodzaj humanizmu, który wynika z ateizmu - siła sprawcza wydarzeń, historii osobistej i zbiorowej znajduje się w rękach człowieka. Według nich „człowiek może", a skoro może, to i powinien. Natomiast w wielu religiach, czy może bardziej u wielu ludzi religijnych, wysuwanie moralności na plan pierwszy bierze się z lęku przed rzeczywistością, przed złem, które jakoby wygrywa, a zatem wygra. Postawa ta charakteryzuje także tych wszystkich chrześcijan różnych wyznań, których mentalność nie uległa przemianie w osobistym spotkaniu z Jezusem Chrystusem. W rezultacie akceptując formalnie nauczanie Kościołów, wyznając prawdy wiary, przekonani są oni o przegranej Chrystusa, uznając Go za bankruta. A w najlepszym razie nie rozumieją Jego misji, uznając, że trzeba Mu pomóc, skąd wynikałoby, że Mesjaszowi nie do końca się udało. „Weźmy nasze sprawy (w domyśle: także cudze) w nasze ręce" - hasło to w ustach ludzi ochrzczonych tak naprawdę kryje kontestację mocy Boga i Syna Człowieczego. Czy nie na tym polega głębokie znaczenie ewangelicznej sceny, gdy lud wybiera, kogo Piłat ma uwolnić: Jezusa czy Barabasza?
My, jako porządni chrześcijanie, jesteśmy, rzecz jasna, przekonani, że wybralibyśmy Jezusa. Czy aby na pewno? Barabasz, wbrew polskiemu przekładowi Biblii, wcale nie był zbrodniarzem, czyli pospolitym mordercą, ale bojownikiem o wolność narodową i społeczną. Walczył jak wszyscy ludzie - przemocą. I nie należy się dziwić, że zgromadzeni przed Piłatem Żydzi wybrali Barabasza. Ukazanie tej postaci w filmie Pasja jako obrzydliwego fizycznie i psychicznie człowieka jest nadużyciem, bo w gruncie rzeczy należałoby go raczej porównywać z wyzwolicielami narodu spod obcego panowania, a takie postaci są zazwyczaj obrazowane wprost przeciwnie, w sposób nawet nieco wyidealizowany. Jezus jest natomiast obrońcą sprawy po ludzku przegranej, absurdalnej. Krzyż, czyli uniżenie, umieranie za innych, to znaczy za wrogów, jest bowiem dla naszej mentalności skandalem: przed Chrystusem, w czasie Jego śmierci i po Chrystusie - aż do Jego ponownego przyjścia. Nasze ego ze swej natury buntuje się przeciwko orędziu krzyża. Starałem się to ukazać w książkach O pokusie zejścia z krzyża oraz Krzyż i gwiazda Dawida. Tak więc przed człowiekiem, tym bardziej przed chrześcijaninem, ale także przed całymi społecznościami w konkretnych sytuacjach życiowych nieodmiennie staje pytanie: wybieram Barabasza czy Jezusa Chrystusa? Czy walczyć o wartości ziemskie wszelkimi metodami, także (a może zwłaszcza) z użyciem przemocy, czy toczyć bój o sprawy większe, głębsze, rzekłbym eschatologiczne, dotyczące życia wiecznego, drogą pokory, kosztem samego siebie, a nie innych?
Krótko mówiąc, mamy do czynienia z pytaniem, jak walczyć ze złem. Czy doświadczanie na sobie zła, cierpienia, śmierci usprawiedliwia odpowiedź podobnego rodzaju? Dosyć łatwo przychodzi nam powtarzać za św. Pawłem i księdzem Popiełuszką „zło dobrem zwyciężaj", jednak realna historia, mała i wielka, brutalnie pokazuje, że postępujemy całkiem inaczej. Dalekie są od nas słowa Jezusa, który mówi, że wszelkie zło pochodzi z naszego, to znaczy z mojego wnętrza, że to moje, nasze postawy wpływają na bieg historii, nie zaś postawy „onych".
Czy jednak słowa Jezusa o miłości do nieprzyjaciół można uznać za nakaz, za prawo miłości pojmowane jako wymóg moralny? W żadnym razie. Już przecież Dekalog nie jest jakimś kodeksem moralnym, zbiorem nakazów w stylu „czyń tak, bo jeśli nie, to...". Przykazania są obietnicami złożonymi przez Boga ludowi wybranemu i mówią: Jeśli pójdziesz za Mną, jeśli będziesz Mnie słuchał, wracał do Mnie za każdym razem, gdy odejdziesz, to spełnią się twoje głębokie pragnienia bycia szczęśliwym, których wyrazem jest właśnie tych Dziesięć Słów. Na tej drodze Ja sam spowoduję, że stopniowo zaczniesz wypełniać Dekalog. Na tym polega religia Przymierza, które Bóg zawiera najpierw z Abrahamem, potem z Jakubem-Izraelem, a wreszcie z całym ludem żydowskim. Myśleć, a co gorsza, głosić, że ludzie są w stanie własnymi siłami wypełnić Prawo Boże, jest absurdem i zamykaniem człowiekowi perspektywy wolności i miłości. Dlatego też chrześcijaństwo nie oznacza przylgnięcia do jakichś prawd, choćby najwznioślejszych, lecz jest realnym doświadczeniem spotkania z żywym Jezusem Chrystusem. On właśnie ma moc udzielania ludziom tego samego ducha miłości do nieprzyjaciół, którego otrzymał od swego Ojca, gdy przechodził przez śmierć, dokonując Paschy na naszą rzecz. Kto Go nie spotkał, nie może uczestniczyć w tym największym skarbie, którym jest kosztowanie życia wiecznego tu, na ziemi. Nie chodzi tu oczywiście o jakieś spotkanie mistyczne, objawienia itp., choć i takie się zdarzają, lecz rzadko, ale o doświadczenie mocy Boga w imieniu Jezusa Chrystusa. Pismo mówi bowiem, że nawet jeśli my nie mamy wiary, to na samo wypowiedzenie imienia Jezus uciekają demony i siły duchowe zła słabną. Demony te, które uniemożliwiają nam życie w pełni, w całkowitej wolności, które nie pozwalają nam być w jedności z każdym człowiekiem bez względu na zło, które czyni, wiedzą, kim jest Jezus Chrystus, jaką ma moc, i ustępują Mu miejsca.
Skoro nawet w odniesieniu do pojedynczej osoby nie można ośmiu błogosławieństw uznać za prawo, to o ileż bardziej dotyczy to wymiaru społecznego. Póki żyjemy na ziemi, prawo stanowione przez człowieka zawsze będzie musiało uwzględniać ziemskie realia i zabezpieczać dobro wspólne przez ograniczanie możliwości czynienia zła. Nie oznacza to jednak, by chrześcijanie mieli pokładać nadzieję w prawie, w jego przepisach, karach i wszelkiego rodzaju przemocy. Póki co jest ona w jakimś stopniu złem koniecznym, wynikającym z charakteru ludzkiej natury, lecz tendencja zmian w prawie krajów rozwiniętych ma niewątpliwie charakter łagodzący.
Istnieje bardzo poważny problem nieakceptacji zła. Dotyczy on każdego człowieka, ale chrześcijanie mają możliwość bycia uwolnionymi od tej postawy, ponieważ chrzest oznacza zanurzenie w śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. On zgodził się na to, by ludzkie grzechy przybiły Go do krzyża, ale nie dla jakiegoś cierpiętnictwa, umartwienia, lecz by zniweczyć śmierć będącą rezultatem grzechu. Skoro pozwolił, by ludzkie grzechy dosięgnęły Jego istnienia, pozbawiając Go życia, to nie po to, by ludzi sądzić, ale zbawić. Ta świadomość z wielkim trudem przebija się do wielu ochrzczonych, którzy w życiu prywatnym i publicznym usiłują zadać gwałt złu, uznając za winnych innych ludzi lub grupy. Jest rzeczą interesującą, że właśnie w Polsce, kraju ludzi ochrzczonych, są ugrupowania, które używają haseł „czyste ręce" czyniąc to z powołaniem się na moralność i tradycje chrześcijańskie. Czym zatem różnią się od innych ugrupowań w kraju i na świecie, które ze słusznym oburzeniem i niezgodą na szerzące się zło chcą zaradzać temu przez zaostrzanie prawa? Jeszcze większym fałszem jest działalność publiczna tych, którzy podszywając się pod chrześcijaństwo i Kościół katolicki, głoszą okrojoną Ewangelię, dostosowaną do własnych przekonań.
Działania ludzi zgromadzonych we Włoszech wokół sędziego di Pietro posługiwały się również zawołaniem „czyste ręce", jednak nie powoływali się oni na chrześcijaństwo. Na tym polega zasadnicza różnica. Chrześcijanie bowiem uznają najpierw za brudne własne ręce, nie cudze. Innych ludzi i ich grzechy chrześcijanin usprawiedliwia, swoich nie. Przekaz sprzeczny z Ewangelią nie tylko zamazuje jej wyzwalające orędzie, ale przede wszystkim fałszuje obraz samego Boga, pozostawiając grzesznych ludzi bez nadziei.
Sobór Watykański II wydobył na światło dzienne sens posługi Kościoła wśród ludzi. Kościół przez swe nauczanie, przez posługę prezbiterów, biskupów i świeckich, dzięki ewangelizacji pokornej, akceptującej ludzkie grzechy i słabości oraz prześladowania, wreszcie - co niezwykle ważne - przez świadectwo, ma uobecniać Jezusa Chrystusa na ziemi jako dar miłości Boga dla kolejnych pokoleń. Jednym słowem, ma być sakramentem zbawienia dla świata nie przez misję, która z lęku o zbawienie chce chrzcić jak największą liczbę ludzi z sięganiem po najrozmaitsze środki, często z gruntu obce Jezusowi Chrystusowi, lecz przez przepowiadanie i świadczenie o Bogu, który kocha właśnie grzeszników, a nie ludzi czystych.
Niezwykle poruszające są słowa św. Pawła z Drugiego Listu do Koryntian (4, 6-7): „Albowiem Bóg, Ten, który rozkazał ciemnościom, by zajaśniały światłem, zabłysnął w naszych sercach, by olśnić nas jasnością poznania chwały Bożej na obliczu Chrystusa. Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas". Co oznaczają te słowa o naczyniach glinianych? Naczyniami glinianymi są właśnie ci, którzy doświadczyli mocy Boga nad ich własnymi grzechami, słabościami i niemocą, zaznali Jego miłości w przebaczeniu i wierności, jaką Bóg okazuje tym, którzy za Nim idą. Żadne moje niewierności nie mogą zniszczyć Jego przymierza. Jest tylko jeden warunek: uznać się za grzesznika, za kogoś, kto nie zasługuje na miłość Boga i człowieka, nie za lepszego od innych (czystego!), ale gorszego. Jest to droga kenozy, wyniszczenia własnego ja, droga, którą mógł odbyć tylko Jezus Chrystus, i dzięki temu chrześcijanin może iść po Jego śladach. Pokora jest sposobem na odkrywanie tych śladów.
Dzisiaj mało kto chce się przyznawać do swoich win, zwłaszcza w życiu publicznym. Nawet niepodważalne dowody winy nie są wystarczające, by uznać się winnym. Nie chcemy tracić twarzy, i to wbrew wszelkim faktom. Więzienia są zresztą pełne ludzi „niewinnych". Kto jest winny?
Oni, czyli nikt, a to oznacza, że na końcu winny jest Bóg. Dlatego właśnie Jezus - jedyny naprawdę czysty - musiał tę winę wziąć na siebie. Tylko Bóg może uznać się „winnym" grzechów człowieka i go wyzwolić, zadając sobie samemu śmierć, pomniejszając własną wszechmoc.
Chrześcijaninem jest ten, kto uznaje się za „naczynie gliniane", kruche, pękające przy byle uderzeniu. Codziennie zdradzam Boga, i to wielokrotnie. Tą zdradą najpowszechniejszą i najrzadziej dostrzeganą jest osąd wobec innych ludzi. Jezus nie sądzi, lecz zbawia, dając swoje życie za najgorszego. Osąd wobec drugiego człowieka oznacza, że jest ktoś gorszy ode mnie, że ze mną nie jest tak najgorzej. Tymczasem chodzi o to, że Bóg upodobał sobie w „kruchym naczyniu" dlatego, że dzięki tej naszej kruchości pozbawiamy się złudzeń co do naszych możliwości, tracimy niezłomne przekonanie o własnej „czystości i sprawiedliwości", by tym bardziej móc oddać chwałę Bogu.
Obietnica, którą Bóg złożył Izraelitom, że da im za darmo w posiadanie ziemię życia, przynoszącą wspaniałe owoce, dotyczy także chrześcijan: tymi owocami są uczynki życia wiecznego (czytamy o nich w Ewangeliach), których nasza natura sama z siebie nie jest w stanie dokonywać na ziemi, a które są jej najskrytszym pragnieniem: żyć wiecznie, czyli móc kochać bez ograniczeń. Bóg przypomina jednak Żydom, by gdy osiedlą się w Ziemi Obiecanej, w której „niczego ci nie zabraknie (...) będziesz błogosławił Pana, Boga Twego, za piękną ziemię, którą ci dał (...). Obyś nie powiedział w sercu: »To moja siła i moc moich rąk zdobyły mi to bogactwo«. Pamiętaj o Panu, Bogu twoim, bo On udziela ci siły do zdobycia bogactwa, aby wypełnić dzisiaj przymierze, jakie poprzysiągł twoim przodkom" (Pwt 8, 9-10.17-18). Z tego właśnie powodu skarb, o którym mowa, czyli owoce z drzewa życia, jakim jest Jezus Chrystus, nosimy w kruchych naczyniach, byśmy przypadkiem nie przypisali sobie ich autorstwa. Nieprzyjaciela, czyli grzesznika, kocha tylko Bóg, człowiek nie. Stąd też moralizatorstwo, wzywanie innych do „czystości" jest obrzydliwością w oczach Boga, bo oznacza pominięcie Autora wszelkiego dobra i sprawiedliwości. To prawda, że św. Paweł wzywa, aby ci, którzy kradną, przestali kraść. Adresatem tego apelu nie są jednak poganie, lecz chrześcijanie, którzy usłyszeli Dobrą Nowinę, a mimo to czynią zło. Wiara wprawdzie bierze się ze słuchania, trzeba jednak wciąż wstawać i iść drogą, którą Bóg będzie wskazywał.
Jan Grosfeld (ur. 1946 r.) - profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Instytucie Politologii, kierownik katedry Współczesnej Myśli Społecznej Kościoła. Wykłada antropologię polityczną, związki polityki i religii oraz żydowskie korzenie chrześcijaństwa i kwestie dialogu międzyreligijnego. Jest członkiem Komitetu Episkopatu Polski ds. Dialogu z Judaizmem oraz Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Publicysta, redaktor naczelny periodyku "Chrześcijaństwo-świat-polityka", tłumacz i autor książek, m.in.: Krzyż i gwiazda Dawida (1998), Czekanie na Mesjasza (2003).
Skomentuj artykuł