Boże Narodzenie kojarzy się nam Polakom nie tylko z kolędami, wigilią, Pasterką, choinką i prezentami. W Polsce te święta wypadają w zimie. Kojarzą się więc również z tym wszystkim co zima ze sobą przynosi: biały śnieg i trzaskający mróz. No i w przeciwieństwie do Wielkanocy, Boże Narodzenie jest zawsze w tym samym dniu, 25 grudnia.
Dlaczego zacząłem tę refleksję od przywołania tak oczywistych faktów, które wszyscy doskonale znamy. Otóż dlatego, że było mi dane przeżyć Boże Narodzenie w zupełnie innej scenerii, w innej porze roku, a nawet w innym czasie. Żeby było jeszcze ciekawiej, to przydarzyło mi się to dwukrotnie. Było to 21 czerwca 1978 roku i 21 czerwca 1997 roku. Zaraz wszystko wytłumaczę.
W Ziemi Świętej
Rzecz miała się następująco: 21 czerwca 1977 roku w rzymskim kościele imienia Jezus otrzymałem święcenia kapłańskie. W czerwcu następnego roku było mi dane uczestniczyć w kursie biblijnym w Izraelu. Oprócz mądrych wykładów i zwiedzania miejsc świętych, do codziennego programu kursu włączona była wspólna Eucharystia, której każdego dnia przewodniczył któryś z kapłanów, uczestniczących w kursie. W dniu 21 czerwca dotarliśmy do Betlejem i Msza św. była sprawowana w Grocie Narodzenia. Kiedy padło pytanie, kto będzie przewodniczył, wówczas mój zairski przyjaciel, który niestety już kilkanaście lat temu odszedł do Pana, pamiętając o rocznicy moich święceń, zaproponował właśnie mnie. I w ten sposób otrzymałem najwspanialszy prezent na moją pierwszą rocznicę święceń kapłańskich.
Przywilejem poszczególnych miejsc w Ziemi Świętej jest możliwość odprawiania w każdym z nich Mszy św. wotywnej z uroczystości, którą to miejsce przypomina. I tak w Nazarecie zawsze odprawia się Mszę św. o zwiastowaniu, w bazylice Grobu Pańskiego o zmartwychwstaniu, a w Betlejem o narodzeniu Jezusa. Dla mnie to czerwcowe Boże Narodzenie miało szczególną wymowę. Stało się wspaniałym symbolem mojego kapłaństwa. Uczono nas na teologii łączyć sakrament kapłaństwa z wieczernikiem i krzyżem. Ja w betlejemskiej grocie uświadomiłem sobie również jego głęboką więź z Bożym Narodzeniem. Tak samo jak tam, tak i stale na ołtarzu, w czasie sprawowania Eucharystii powtarza się Boże Narodzenie. W obu tych świętych miejscach Jezus staje pośród swego ludu, jako Emmanuel - Bóg z nami. Przed Bogiem, który w tych miejscach daje siebie w sposób tak pokorny, jak to tylko Bóg czynić potrafi, nie można stawać z pustymi rękami. Trzeba złożyć dary, choćby tak proste jak te, które złożyli betlejemscy pasterze, albo tak wspaniałe, jak złożyli Mędrcy ze Wschodu. Najważniejsze nie jest to, z czym się do Emmanuela przychodzi. Najważniejsze jest to, żeby przyjść i złożyć pokłon, należny jedynie Bogu, choć on taki biedny jak w żłobie i taki niepozorny jak na ołtarzu. By to godnie uczynić, trzeba być tak pokornym jak betlejemscy pasterze i tak mądrym jak trzej królowie. Pokora i mądrość każą klękać jedynie przed Bogiem, którego wielkości żaden Herod ani Piłat nie przysłoni. Bo królestwo Jego nie jest z tego świata.
To jednak jeszcze nie koniec związków mojego kapłaństwa z Bożym Narodzeniem. Oto dziewiętnaście lat później, znów w czerwcu znalazłem się w Ziemi Świętej. Tym razem 20-lecie moich święceń mogłem obchodzić z grupą Polaków z Chicago, pośród których wówczas pracowałem. I znów 21 czerwca mogłem odprawić Mszę św. w Betlejem. Było to dla mnie olbrzymie przeżycie, doświadczenie łaski, na którą nie zasługiwałem. Trudno było mi ukryć wzruszenie i wcale się tego nie wstydzę.
Być może, dla kogoś będzie to tylko zwykły zbieg okoliczności albo przypadkowa zbieżność dat. Nie dla mnie jednak. Otóż to, że moją pierwszą a potem dwudziestą rocznicę święceń kapłańskich mogłem celebrować właśnie w Betlejem jest szczególnym znakiem Bożej łaski i tajemnicą, która wciąż mnie przerasta. Ta łaska nakłada jednak na mnie szczególne zobowiązanie głoszenia i świadczenia o tym, że Jezus jest Emmanuelem, czyli Bogiem z nami.
W Ameryce
Dziś grota betlejemska w niczym nie przypomina tego ubogiego miejsca, w którym dwa tysiące lat temu przyszedł na świat nasz Zbawiciel. Marmurowe ołtarze na miejscu narodzenia i żłóbka Jezusa, dekoracje ścian i inne ozdoby bardziej wskazują na kaplicę niż na opiewaną w kolędzie szopę bydłu przyzwoitą. Pewnie dobrze, że tak jest, bo przecież przez te dwa tysiąclecia chyba my chrześcijanie nauczyliśmy się godniej przyjmować przychodzącego do nas Jezusa niż to uczynili mieszkańcy Betlejem. Okazuje się jednak, że i dziś Jezus rodzi się w stajni. Miałem możność przekonać się o tym nie gdzie indziej, jak właśnie w najbogatszym kraju świata.
Kiedy w dzień Bożego Narodzenia po porannej Mszy św. wracałem do pokoju, szczęśliwy, że po trudzie przedświątecznych spowiedzi będę mógł trochę odpocząć, ktoś mnie poprosił żebym pojechał do umierającego Polaka. Cóż było robić, raz jeszcze przekonałem się, że Bóg czasem krzyżuje nam nasze plany i wzywa tam, gdzie sami byśmy się nie wybrali. Pojechałem, ale to co zobaczyłem po prostu mnie zamurowało. Takiej nędzy nigdy wcześniej nie spotkałem. Zostałem wprowadzony do jakiejś komórki, gdzie za stertą drewna w jakimś barłogu leżał opuszczony pod każdym względem człowiek. Jeszcze większą stajnią niż miejsce gdzie był złożony, było jego wnętrze. Kiedy jednak wracałem stamtąd do domu niosłem w sobie wielką radość, że oto w kilkumilionowej metropolii w sposób tak cichy i pokorny jak kiedyś w Betlejem, niezauważony przez ludzi świętujących w blasku choinki, kolęd i prezentów, naprawdę Bóg się narodził - w stajni. Byłem wdzięczny Bogu, że mogłem być świadkiem Jego narodzenia. I wtedy przypomniałem sobie moją pierwszą i dwudziestą rocznicę święceń.
Jerzy Sermak SJ - przełożony polskich jezuitów w Chicago
Skomentuj artykuł