To wraz i ciążenia prawo rzuca się jak bryza morska na każde grono, piłkę każdą i niesie je do świata jądra... Znów jedno musi umieć: padać, cierpliwie znosić ciężar swój. (RAINER MARIA RILKE, KSIĘGA GODZIN)
Większość z nas uważa zazwyczaj drugą połowę życia za czas starzenia się, zmagania z problemami zdrowotnymi i rezygnacji z cielesności życia - jednak teza tej książki mówi coś zupełnie przeciwnego. To, co wygląda jak spadanie, może być doświadczane przede wszystkim jako zapadanie się w szerszy i głębszy świat, podążanie w górę i do przodu, gdzie dusza, ostatecznie łącząc się z całością, znajduje swoją pełnię i zamieszkuje wewnątrz Całościowego Obrazu.
Nie jest to strata, lecz niejako zysk; nie przegrana, lecz właśnie wygrana. Być może czytelnik zetknął się w swym życiu z jednym choćby prawdziwym sędziwym mędrcem - wówczas będzie mógł sobie wyobrazić, jak prawdziwe to słowa. Ja się o tym przekonałem, poznając na swej drodze wiele osób promieniujących pełnią człowieczeństwa, często wbrew wszelkim przewidywaniom i w cierpieniu - albo osobistym, albo przeżywanym w bliskości z cudzym cierpieniem. Jezus mówi, że z ich "wnętrza popłyną strumienie wody dającej życie" (J 7, 38 [ŚP]). Są wzorem i celem naszego człowieczeństwa, nieporównanie bardziej niż celebryci i politykierzy, którzy tak bardzo nas dzisiaj obchodzą.
Obejrzałem kiedyś film dokumentalny o życiu niewidomej i głuchej Helen Keller. Można odnieść wrażenie, że przeskoczyła ona do drugiej połowy życia w momencie, kiedy chronologicznie powinna jeszcze znajdować się w pierwszej. Stało się to w chwili, gdy odkryła swoją głębię pomimo poważnych ograniczeń fizycznych. Całe jej życie było przesycone niesamowitym szczęściem i twórczym działaniem na rzecz innych, żywiła bowiem przekonanie, że życie polega na służeniu bliźnim, a nie na ochranianiu i opłakiwaniu swojego rzekomo niepełnosprawnego ciała.
To właśnie wydaje się stanowić istotę różnicy pomiędzy ludźmi przemienionymi a tymi, w których się nic nie zmieniło. Wielcy ludzie przychodzą, by służyć, a nie oczekując, by służono im. Jest to ostatni i konieczny krok genialnego programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików. Dopóki - i jeśli - nie oddasz swego życia innym, nie przeżyjesz go raczej na głębszym poziomie. Zawsze się tego uczą dobrzy rodzice. Młode matki okazują się najszczęśliwszymi, najbardziej hojnymi i skoncentrowanych osobami, jakie znam. Oto kolejny z absolutnych paradoksów! "Odbijamy się" w życiu niczym w "lustrze" dzięki reakcjom, miłości i niezbędnym wyzwaniom ze strony innych. Nauczycielka Helen Keller, Anne Sullivan, dzięki Bogu wiedziała, że może być dla dziewczyny wspaniałym odzwierciedleniem - za cenę wielkiej miłości. Wszyscy, jeśli mamy się rozwijać, potrzebujemy przynajmniej jednego takiego lustra.
BYCIE LUSTREM
Tuż przed pięćdziesiątką zdałem sobie sprawę, że wielu ludzi kochało mnie i podziwiało za to, kim nie byłem; wielu też z tego samego powodu mnie nie lubiło i odrzucało. Byli i tacy, którzy kochali mnie za to, kim byłem rzeczywiście, ze wszystkimi moimi wadami - tylko ta jedyna miłość mnie ocaliła. Jeszcze inni słusznie piętnowali to, jaki byłem naprawdę, odsłaniając przede mną mój cień; okazywało się to zawsze bolesne, często jednak pomocne. We wszystkich tych przypadkach reakcje ludzi mówiły o nich, jakimi - dobrymi czy złymi - byli lustrami. Nie zaś o mnie!
Nie to jest piękne lub brzydkie, co rzeczywiście takie jest, lecz to, co się komuś (nie) podoba. Tak bardzo kochamy dobrych ludzi, ponieważ są lustrem dla dobra, które w sobie mamy. Z kolei w lustrze ludzi niezbyt dojrzałych zobaczymy projektowane na nas ich własne nie-przeżyte i pogmatwane życie. Dlatego też, gdy są blisko, odczuwamy dezorientację i zakłopotanie. I dlatego tak trudno nam ich kochać.
Okazuje się, że pomagają nam na dłuższą metę tylko osoby reagujące na to, jacy jesteśmy naprawdę - dobrzy lub źli. W wieku średnim praca nad sobą polega przede wszystkim na uczeniu się rozpoznawania osób zmagających się z własnymi problemami i wykorzystujących do tego nas oraz tych, które naprawdę odnoszą się do nas - takich, jacy jesteśmy naprawdę. Jako że jestem już starszym człowiekiem, w dodatku noszącym tytuł "ojca", często muszę przyjmować na siebie projekcje związane z "tatusiem". Rezultaty bywają różne. Wydaje się, że mamy tu do czynienia z mieczem obosiecznym, ponieważ można się mną posłużyć, by kogoś z łatwością wyleczyć, ale też można mi umożliwić równie łatwe zadanie komuś ran. W pewnym sensie nie chodzi tu wcale o mnie, ale o mnie jako lustro, odzwierciedlenie i projekcję drugiego człowieka.
Zanim jeszcze wkroczymy w drugą połowę życia, uczymy się odróżniać dwie rzeczy: to, kim jesteśmy naprawdę, od tego, czy inni potrafią odzwierciedlić istotę naszego "ja". Umiejętność ta będzie nas chronić przed traktowaniem zbyt serio zniewag lub pochwał. Obawiam się jednak, że owo spokojne rozróżnianie i dystans możemy zacząć praktykować najwcześniej po pięćdziesiątce. Jakże potrzebni są w naszym świecie prawdziwi sędziwi mędrcy, zdolni uporządkować nasz sposób widzenia i zatrzymać wirujący gabinet luster.
Bierzemy od siebie nawzajem to, czego potrzebujemy, dostajemy to, co chcemy, a odrzucamy to, czego nie powinniśmy brać. Pierwsze reakcje nie powinny być dla nas wiążące, a ostateczne i jedyne sensowne pytanie należy sformułować następująco: "Czy to prawda?" - a nie: "Kto to powiedział?", "Kiedy i gdzie to powiedział?", "Czy tak mówi Biblia, papież lub mój prezes?", "Czy mi się to podoba?". Jedyne sensowne, pomocne i pokorne pytanie brzmi: "Czy obiektywnie jest to prawdą?".
W drugiej połowie życia stopniowo wychodzimy z wirującego gabinetu odbijających się luster. Zazwyczaj skutecznie, o ile mamy jedno lustro prawdziwe - czyli przynajmniej jednego oddanego, szczerego przyjaciela, który by nas sprowadził na ziemię. Prawdziwym lustrem może być nawet całkowita akceptacja w spojrzeniu Przyjaciela. Ale musimy odnaleźć to choćby jedno prawdziwe zwierciadło, które odsłoni w nas najgłębszy, wewnętrzny i boski obraz. Dlatego piękna, wzajemna otwartość znajduje odzwierciedlenie w chwilach bliskości, które właśnie dlatego tak głęboko nas uzdrawiają. Sądząc, że zdołamy być prawdziwym zwierciadłem sami dla siebie, ulegamy złudzeniu charakterystycznemu dla pierwszej połowy życia. Dojrzała duchowość zawsze kładzie nacisk na obecność w życiu człowieka bratnich dusz, guru, spowiedników, mentorów, mistrzów i kierowników duchowych oraz proroków i głosicieli prawdy dla grup i instytucji.
W życiu mojej franciszkańskiej siostry, św. Klary z Asyżu (1194-1253), lustro stanowiło pomocny i najczęściej wykorzystywany obraz wszystkiego, co - jak obserwowała - dokonywało się w życiu duchowym. Chętnie radziła swoim siostrom, aby "w to zwierciadło co dzień się wpatrywały [...], i ciągle w nim twarz swoją oglądały". [... ] "W tym zaś zwierciadle jaśnieje [...] niewymowna miłość, [...] będą mogły się w nim całym oglądać". Doskonale rozumiała, że dary duchowe są zawsze darami odzwierciedlonymi. O osiem wieków wyprzedziła "psychologię self" Heinza Kohuta i naszą obecną wiedzę na temat neuronów lustrzanych. Mistycy często wyczuwają intuicyjnie to, czego prawdziwości dowodzi potem nauka. I tym żyją.
Rzeczywiście odnajdujemy siebie w oczach drugiego. I jeśli tylko dokonamy tego w prawdzie, możemy stać się, w pełni wolności, prawdy i współczucia, zwierciadłem dla innych. O dwanaście wieków wyprzedził Jezus św. Klarę, mówiąc: "Oko jest lampą ciała. Jeśli więc twoje oko jest dobre, całe twoje ciało jest w światłości" (Mt 6, 22 [ŚP]). Wszystko zatem jest kwestią właściwego widzenia rzeczywistości. Na naukę prawdziwego widzenia musimy poświęcić większość naszych dni.
W drugiej połowie życia ludzie nie potrafią już tak zauroczyć, nie potrafią też z taką mocą jak dawniej kontrolować lub ranić. Już nie muszą - dzięki wolności drugiej połowy życia. To, co musiałem zobaczyć i co mogłem zobaczyć w określonym czasie, ukazane mi zostało poprzez ekstatyczne odzwierciedlenie mojej młodości, jak również przez dojrzałe i szczere odzwierciedlenie mojej dorosłości. Jedno i drugie przygotowało mnie na pełne współczucia Boże Zwierciadło, ukazujące mi obraz mnie samego zawsze w takich chwilach oraz w taki sposób, że potrafiłem go przyjąć, i to z radością. Upadałem wielokrotnie - w wymiarze relacji z innymi ludźmi, zawodowo, emocjonalnie i fizycznie, zawsze jednak pojawiała się "trampolina", pozwalająca mi spadać w górę. Żaden upadek nie był ostateczny!
Bóg wie, że wszyscy w takim czy innym sensie upadniemy. Często "tragizujemy" w obliczu wydarzeń, które dla Boga stanowią z pewnością codzienność i zdarzają się przynajmniej sześć miliardów razy każdego dnia. Bóg mówi zapewne przy każdej naszej porażce, co czynią również dobrzy przewodnicy duchowi: "O, cóż za wspaniała okazja! Zobaczmy, co możemy z tym zrobić!". Nasze rozdymające ego sukcesy Bóg z pewnością kwituje krótko: "Cóż, tu nic nowego ani dobrego się nie wydarzy!". Porażka i cierpienie działają na ludzi wyrównująco. Sukces wręcz przeciwnie. Bez porównania więcej wspólnot i form zaangażowania może powstać wokół cierpienia niż wokół naszego wspaniałego poczucia wyższości. Wystarczy porównać autentyczność zaangażowania "radosnych, entuzjastycznych wyznawców" wobec siebie nawzajem, wobec świata i prawdy - z głęboką solidarnością rodzin dotkniętych tragedią śmierci bliskich lub z zaangażowaniem wolontariuszy i ich podopiecznych w hospicjum. W prawdziwym ludzkim bólu obecne jest jakieś dziwne, cudowne wręcz zjednoczenie, w bólu widać go więcej niż w radości, nazbyt często sfabrykowanej i przemijającej. Konsekwencje bólu w pewnym sensie nie przemijają i rzadko się zdarza, by ktoś ból pozorował. Dlatego cierpienie jest bardziej szczerą, nawet od szczęścia, drogą do trwałego zjednoczenia.
Geniusz Ewangelii polegał na tym, że problem stawał się częścią rozwiązania. Upadek stawał się powstawaniem. Potknięcie się było znajdowaniem. Umieranie oznaczało z-martwych-wstanie. Tratwa stawała się brzegiem. Małe "ja" dostrzega to z trudem, ponieważ zbyt o sobie powątpiewa, pozostaje wciąż zbyt kruche i owładnięte tragizmem. Za krótko żyje, by dostrzec całościowe wzorce. Nic dziwnego, że tak wielu młodych ludzi popełnia samobójstwo. Potrzebujemy więc sędziwych mędrców, osób, które staną się dla dorastających ludzi fundamentem i lustrem prawdy. Nie mamy odwagi unikać bliskich relacji Ja-Ty, gdyż są zwierciadłami najwspanialszymi ze wszystkich, lecz młodzi nie mają jeszcze dostępu do tego rodzaju głębi, stąd tak łatwo ich zranić.
Niejeden z nas odkrywa w chwilach upadku Wspaniałe Spojrzenie Boga, najważniejszą relację Ja-Ty, zawsze pełną współczucia i włączającą, której nie można by nazwać Bożym spojrzeniem, gdyby jej brakło tych właściwości. Jak każde prawdziwe zwierciadło, spojrzenie Boga przyjmuje nas dokładnie takimi, jakimi jesteśmy, bez osądów czy zniekształceń, nic nie dodając ani odejmując. Właśnie to doskonałe przyjęcie, tak upragnione, dokonuje w nas przemiany. Czekamy na nie całe życie. Przyjmując i oddając każdego dnia miłujące spojrzenie Boga, stajemy się wewnętrznie wolni i głęboko szczęśliwi. Tyle tylko od nas zależy. Ten Jedyny, który zna wszystko, nie ma trudności z włączaniem, akceptowaniem i wybaczaniem wszystkiego. Wkrótce i my, którzy zaznaliśmy doskonałości Bożego spojrzenia, będziemy potrafili równie akceptująco spojrzeć na innych. Nie pytamy już: "Czy on/ona na to zasługuje?", bo i my nie zasłużyliśmy na to, co otrzymaliśmy.
Trzeba pamiętać jedno: nikt prócz niego samego nie może człowieka powstrzymać przed wkroczeniem w drugą połowę życia. Nic prócz braku odwagi, cierpliwości i wyobraźni w samym człowieku nie przeszkodzi drugiej podróży. Jedynie od niego to zależy. Jestem głęboko przekonany, że coś musi się rozpaść w pierwszej podróży, by można było myśleć o podjęciu drugiej. Nie traćmy więc ani chwili, narzekając na kiepskich rodziców, lamentując z powodu utraconej pracy, nieudanej relacji, fizycznej niepełnosprawności, tożsamości płciowej, trudnej sytuacji ekonomicznej, a nawet przemocy, której padliśmy ofiarą. Ból jest częścią umowy. Jeśli nie wkroczysz w drugą połowę swego życia, to dlatego, że ty nie chcesz. Bóg zawsze da ci dokładnie to, czego pragniesz. Upewnij się zatem, czy pragniesz, czy pragniesz głęboko, pragniesz siebie, pragniesz Boga, czy pragniesz wszystkiego, co dobre, prawdziwe i piękne.
Opróżniamy nasze wnętrze tylko po to, by zrobić miejsce dla Wielkiego Wylewającego się Boga [Great Outpouring].
Bóg, jak natura, nie znosi próżni i spieszy ją wypełnić.
Książka Spadać w górę może być swoistym GPS-em w podróży życia, która według autora składa się z dwóch części. Pierwsza połowa związana jest z sukcesem, budowaniem własnej tożsamości i poczuciem bezpieczeństwa. W drugą człowiek jest wprowadzany wraz z doświadczeniem chaosu, bezradności i upokorzenia. Właśnie poczucie utraty sprawia, że poddaje się Jedynemu Przewodnikowi, a w rezultacie odnajduje prawdziwą drogę do domu.
Tytułowe "spadanie w górę" polega na nieustannym upadaniu i powstawaniu z upadku, a w związku z tym może budzić opór i przerażenie. W rezultacie jednak upadanie jest niezbędnym elementem procesu wznoszenia się, który swój kres znajduje w Bogu.
Skomentuj artykuł