Razem z Angeliką chcemy, by nasza praca przyniosła konkretne owoce. Staramy się pracować w charyzmacie salezjańskim, z uśmiechem na ustach przekazywać uczniom wiedzę.
Katongo to mała afrykańska wioska na północy Zambii. Miejsce, gdzie wśród tumanów kurzu biegają na boso dzieciaki w podartych bluzeczkach, śmiejąc się na głos. Miejsce, gdzie wszyscy z uśmiechem na twarzy witają mnie serdecznym "Mulishani?" (Jak się masz?).
Z zaciekawieniem obserwuję miejscowe życie: kobietę z wiadrem na głowie, sprzedawców trzciny cukrowej i przedszkolaki wspinające się na drzewa. Przede mną nie lada wyzwanie.
Pierwszy dzień w szkole
Trochę się stresuję. Razem z siostrą Doną, salezjanką, i moją współwolontariuszką, Angelą, przyjeżdżamy do Katongo, gdzie mamy pomóc w nauczaniu najbiedniejszych dzieciaków. Wchodzimy do pokoju nauczycielskiego, w którym czekają już na nas miejscowi nauczyciele Mwamba i Gillard. Onieśmielone i zestresowane siadamy, czekamy na dalsze instrukcje.
Nauczyciele bardzo się cieszą, że przyjechałyśmy im pomóc. Tryska od nich zapał, entuzjazm i niesamowite zaangażowanie w to, co robią. Zarażają uśmiechem.
Pokazują nam podręczniki do 8 klasy i pozwalają wybrać przedmioty, których będziemy uczyć. Śmieją się, że jedyną lekcją, której nie możemy prowadzić w szkole jest ich lokalny język, bemba (jeden z języków plemiennych, którymi posługują się Zambijczycy).
W końcu decydujemy się zostać nauczycielkami matematyki i angielskiego. "Cieszę się, że tu jesteście. Naprawdę doceniamy waszą pomoc. Możecie zacząć od poniedziałku, a teraz chodźcie zobaczyć jak prowadzimy lekcję". Łagodny głos Mwamby i jego uśmiech sprawiają że ulatuje strach.
Nowy kolega prowadzi nas do ciemnej klasy, by przedstawić nas podopiecznym. Idziemy na sam przód, a uczniowie krzyczą "Good morning Madame". Dzieciaki siadają, a my rozglądamy się po przyciemnionej klasie. Zaraz, zaraz. Uczniowie nie mają po 14 lat tak jak to sobie wyobrażałam wcześniej, niektórzy wyglądają na starszych od nas. Biorę głęboki oddech i witam ich: "Mashibukeni!" (Dzień dobry!).
(fot. Angelika Kłos)
Zaczyna się piękny czas uczenia się pokory, radości i cierpliwości. Poznajemy powoli uczniów i ich historie. Edukacja w Zambii jest płatna już od szkoły podstawowej, więc wiele rodziców (szczególnie na wsi) nie może pozwolić sobie na wysłanie dzieci do szkoły. Nasi uczniowie objęci są programem adopcji na odległość i wspomagani finansowo przez siostry salezjanki.
Każdy umie co innego
Karen jest w moim wieku, ma malutkie dziecko i najlepiej ze wszystkich mówi po angielsku. Dostaje specjalne matematyczne zadania, by nie nudzić się, gdy inni męczą się z dodawaniem ułamków. Jako jedna z nielicznych rozwiązuje bezbłędnie zadania domowe.
Bonface, jej kolega z ławki, przychodzi codziennie do szkoły w niebieskiej koszuli i różowej musze, jest jednym z najbardziej aktywnych uczniów. Sam zgłasza się do tablicy.
Zupełnie na drugim końcu klasy, pod ścianą, wraz z trzema swoimi kolegami siedzi Moses. W natłoku zambijskich imion takich jak Chibwe, Kasulu, Kasuba, Nkonde, Nkalamo, jego biblijne imię wydaje się być na tyle proste, że zapamiętuję je natychmiast.
(fot. Angelika Kłos)
Zapraszam go do odpowiedzi. Nie umie nic wymyślić, a gdy w końcu z pierwszej ławki Bridget cichutko mu podpowiada, nie jest wstanie poprawnie zapisać odpowiedzi na tablicy. Kończę pierwszą lekcję w Katongo. Jestem załamana różnicą poziomów naszych uczniów, ale się nie poddaję.
A co po szkole?
Wychodzę z klasy, a mocne zambijskie słońce aż razi. Moja czarna spódniczka wygląda jakby została wsadzona do worka z mąką. W końcu na moich 60 uczniów tylko ja jedna mam podręcznik, więc każde zadanie muszę przepisać najpierw na tablicę. Już rozumiem czemu Mwamba i Gillard prowadzą lekcję w białych lekarskich fartuchach.
Uczniowie szybko wskakują na pakę naszego jeepa i ruszamy w kierunku miasta. Jedziemy po wertepach, słuchając afrykańskich hitów, mijamy sprzedawców trzciny cukrowej i pomidorów, a kozy wbiegają nam pod koła.
Wakacje w Zambii
Czas leci szybko. W połowie sierpnia zaczynają się wakacje, które trwają prawie miesiąc. Nauczyciele proponują nam, by przyjeżdżać do Katongo i zorganizować lekcje dodatkowe dla chętnych. Razem z Angeliką uważamy, że to świetny pomysł.
Przyjeżdżamy umówionego dnia pod naszą szkołę a tam… Gillard, jeden z nauczycieli. "Gdzie są dzieciaki?" - pytamy zaciekawione. "Przyszedł jeden ale dwie godziny za wcześnie, nikt więcej się nie pojawił. Czekam tu już od godziny. Wracajmy do domu, może jutro będzie lepiej." Tak rzeczywiście się dzieje.
Następnego dnia przychodzi prawie dziesięcioro uczniów. Wśród nich Karen i Moses. Najlepsza uczennica i uczeń z największymi problemami. "To się nazywa wyzwanie!" - myślę.
Przez dwa tygodnie prowadzę dla nich kurs z angielskiego, uczniów przybywa. Zazwyczaj jest ich około dwudziestu. Ta mała liczba ułatwiała nam znacznie pracę z nimi. Nie ma jednak taryfy ulgowej, dostają zadania domowe i przychodzą rozwiązywać przykłady na tablicy.
Razem z Angeliką chcemy, by nasza praca przyniosła konkretne owoce. Staramy się pracować w charyzmacie salezjańskim, z uśmiechem na ustach przekazywać uczniom wiedzę. Organizujemy konkursy, pracę w grupach, próbujemy podchodzić do każdego ucznia indywidualnie.
"Na pewno przepisał od kolegi"
Pewnego dnia, gdy sprawdzam zadania domowe dziewczynkom, podchodzi Moses. Każę mu czekać. Gdy w końcu nadchodzi jego kolej, otwiera dumnie zeszyt. Zrobił zadanie domowe. Nie mogę w to uwierzyć, ale w mojej głowie od razu zaświeca się czerwona lampka alarmowa, "na pewno przepisał od kolegi". Ku mojemu zdziwieniu odhaczam na czerwono poprawne odpowiedzi.
"Jak nic ściągnął wszystko od Charliego" myślę, a na głos pytam: "Sam to Moses zrobiłeś?" Odpowiada: "Sam". Niedowierzając w to, co słyszę, szybko skrobię ołówkiem w jego zeszycie kolejne zadania i proszę go o rozwiązanie. Jakie jest moje zdziwienie i jednocześnie radość, gdy chłopak szybko udziela poprawnych odpowiedzi. Nie mogę uwierzyć w to, że zupełnie sam poprawnie robi zadanie.
A jednak, tego dnia Moses daje mi bardzo konkretną lekcję wiary w ludzi i w to, że wytrwałość i zaangażowanie przynoszą ogromne owoce. Jeszcze nigdy dobrze rozwiązane zadanie domowe nie sprawiło mi takiej radości i tyle nie nauczyło.
Tacy są uczniowie z Katongo. Pomimo że to ja uczę ich codziennie angielskiego, to tak naprawdę oni są moimi nauczycielami. Nauczycielami życia.
Dominika Kowalska pochodzi z Poznania i studiuje filologię włoską. Razem z Angeliką pracowały na placówce sióstr salezjanek w Kasamie
Skomentuj artykuł