- W moim religijnym wychowaniu najwięcej zawdzięczam ukochanej babci. Babcia Wincentyna, zwana Wisią, to w mojej rodzinie jedyna katoliczka z prawdziwego zdarzenia - opowiadał ks. Jan.
Publikujemy oficjalny komunikat dotyczący uroczystości pogrzebowych oraz refleksje ks. Jana o relacji i doświadczeniach z babcią.
Z głębokim smutkiem zawiadamiamy, że dnia 5 stycznia 2019 roku, przeżywszy lat 95, opatrzona św. Sakramentami odeszła od nas, nasza ukochana Mama, Babcia, Prababcia, Siostra i Teściowa Wincentyna Niedzielowa z Krzyżanowskich.
Msza św. żałobna przy zmarłej odprawiona zostanie w piątek dnia 11 stycznia 2019 r. o godz. 13.40 w kaplicy na cmentarzu Batowickim przy ul. Reduty w Krakowie, po czym nastąpi odprowadzenie Zmarłej na miejsce wiecznego spoczynku.
Pogrążona w żalu Rodzina
*
Piotr Żyłka: W jaki sposób mały Jan Kaczkowski spotkał się z Kościołem?
Ks. Jan Kaczkowski: Oczywiście moim pierwszym spotkaniem z Kościołem był chrzest. Rodzice zaprowadzili do tego sakramentu całą naszą trójkę. Jednak nasz dom - otwarty, frankofilski, co wynikało z tego, że rodzice poznali się we Francji pod koniec lat sześćdziesiątych i po pierwotnej, jak sądzę, miłości do tego kraju powrócili do Polski - miał francuski styl wychowania, czyli także francuskie podejście do religii.
Na czym ono polega?
Niespecjalnie narzucaliśmy się Panu Bogu. Myślę, że byliśmy w stylu francuskim antyklerykalni. Nie był to antyklerykalizm wojujący, ale takie patrzenie na księdza jak na wiejskiego głupka, który niewiele ma do zaproponowania intelektualnie. Ot, taki monsieur cure. Ojciec wśród swoich niezliczonych idiotycznych przyśpiewek miał jedną, która w luźnym tłumaczeniu mogłaby brzmieć: "Panie proboszczu, nie mam pieniędzy, pożycz mi, bo jak nie, to cię strzelę w łeb przed plebanią".
Ale jednak był w rodzinie ktoś, kto pomimo wszystko zachęcił Księdza do Kościoła?
W moim religijnym wychowaniu najwięcej zawdzięczam swojej ukochanej babci. Babcia Wincentyna, zwana Wisią, to w mojej rodzinie jedyna katoliczka z prawdziwego zdarzenia. I to nie katoliczka spod znaku Radia Maryja, lecz spod znaku "Tygodnika Powszechnego". Jest osobą niesłychanie wysublimowaną intelektualnie, wykształconą jeszcze przed wojną, choć wojna nie pozwoliła jej dokończyć edukacji. Babcia wierzy w sposób niezwykle mądry i krytyczny. Do Kościoła, zwłaszcza do afer w nim, podchodzi zdroworozsądkowo. Nawet to, że bywają księża kradnący z tacy, nie wyprowadza jej z równowagi. Mówi wtedy: "Kiedy idę do kina, to płacę za bilet. Kiedy idę do kościoła, to daję na tacę, bo jest prąd, świeczka".
Lubię myśleć o tym, jak babcia uczestniczy we Mszy Świętej. Księdzu zza ołtarza pewnie się wydaje, że ot, taka emerytka siedzi w ławce. A jak ona słucha, jak nazywa rzeczy po imieniu!
Że ksiądz podczas kazania plecie bzdury, że ten czy tamten ka¬płan w ogóle nie nadaje się na spowiednika. Ma takie rozeznanie, że w swoim wieku (92 lata) uprawia churching! Ponieważ ma nie-daleko do krakowskiego kościoła św. Floriana, często zaglądała tam do księdza Adama Bonieckiego, który do niedawna mieszkał przy tej parafii.
Ze względu na swoje problemy ze wzrokiem musiałem często bywać w Krakowie, gdzie, jak wspomniałem, przechodziłem kolejne operacje. Dzięki temu z babcią spędzałem sporo czasu. Naprawdę sporo: nieraz od maja aż do późnej jesieni. Tata wtedy pracował na kontrakcie w Senegalu, a mama i rodzeństwo mieszkali w Sopocie. Niekiedy tak rzadko widywałem mamę, że któregoś razu się zorientowałem, że chyba nie jestem pewien, jak ona teraz wygląda.
Babcia twierdzi, że wcale mnie po kościołach nie ciągała. Podobno sam byłem nimi zainteresowany, lubiłem tę specyficzną atmosferę krakowskich świątyń. Do dziś mam w pamięci pewne sceny, zapisane jak obrazy. Na przykład jak na wielkich ołtarzach wystawiano Najświętszy Sakrament. Albo jak siostry zakrystianki długim kijem gasiły świece. Albo jak u misjonarzy na ulicy św. Filipa przed Komunią wywieszało się na balaskach obrusy, pod które wierni chowali ręce. Pamiętam oglądanie niemal współczesnych witraży Wyspiańskiego u franciszkanów, a paręset metrów dalej średniowiecznych fresków u dominikanów. Ale też widok księdza z welonem na ramionach, dźwięczenie dzwonków, zapach i dym kadzidła roznoszący się po kościele, dłonie kapłana chwytającego monstrancję, a do tego śpiew Tantum ergo Sacramentum. Chłonąłem to zmysłami, przeżywałem jako coś po-nadnaturalnego - prawdziwe misterium.
Dopiero odkrywałem rzeczywistość liturgii. Babcia cierpliwie tłumaczyła mi kolejne jej elementy. Nawet to, dlaczego śpiewa się "sutanna na wysokości", bo taki tekst słyszałem. Potem podobno byłem w stanie wyrecytować całą Mszę z pamięci.
Babcia ma kawałek ziemi na wsi. Strzęp majątku po jej rodzi¬cach, który po byłym właścicielu rozparcelowali komuniści. Zbudowała tam domek. W wiosce obok stoi wspaniały wiejski kościółek, do którego często zaglądaliśmy. Do dziś jest tam bardzo intensywny zapach impregnowanego drewna, a gdy byłem mały, w ławkach siedzieli ludzie, staruszkowie galicyjskiego typu, przypominający mi Karola Wojtyłę. Po lewej stronie mężczyźni w spłowiałych garniturach, po prawej kobiety w chustkach na głowach. Istniał tam odwieczny porządek, którego nie należało naruszać.
Tymczasem ja naśladowałem w trakcie Mszy gesty kapłana. Kiedy rozkładałem ręce, kobiety syczały. Babcia była niewzruszona, a ja robiłem swoje. Innym razem zagapiłem się, nie wrzuciłem pieniążka na tacę. Wtedy babcia powiedziała mi, żebym poszedł za ołtarz, bo tam znajdę koszyk. Kiedy wspinałem się po stopniach ołtarza, cały kościół zamarł, a ksiądz przyglądał mi się przerażony. Co gorsza, nie znalazłem tacy, więc od ołtarza wróciłem rozżalony. Siostra się za mnie wstydziła, ludzie patrzy¬li srogo, a babcia ze spokojem powiedziała mi, żebym zostawił księdzu monetę na dywanie, bo tam na pewno ją znajdzie i będzie miał na pół świeczki. Dzisiaj widzę, że to właśnie w takich sytuacjach uczyłem się od babci dystansu i otwartości.
Ale myślę, że też pewnej afirmacji świata. Ponieważ babcia nie miała swojego gospodarstwa, gdyż ziemi było zbyt mało pod uprawę, chodziliśmy do sąsiadów po masło czy mleko. Idąc po tak zwanych dołkach, śpiewaliśmy "Chwalcie łąki umajone". Do tej pory, gdy śpiewam tę pieśń, czuję wzruszenie. Także w tym było coś mistycznego. Coś w pełni szczerego, przesyconego nie tylko emocjami, ale przede wszystkim intensywnością kwiatów, kolorów, zapachów, skoszonej trawy i dojrzałego lata.
Skomentuj artykuł