Jak papież zwołał sobór
Dla Jana XXIII nierozwiązywalne po ludzku sprawy są tylko znakiem zapowiadającym przyjście Pana. Nie tyle z gotowymi rozwiązaniami, ile z osobistym wezwaniem do kolejnej misji - przedstawiamy fragment książki Jan XXIII, wypróbowany święty.
>> Jan XXIII - wypróbowany święty
Długa seria doświadczeń nagłej zmiany sytuacji osobistej wyzwoliła w Angelu dwie zupełnie różne reakcje. Najpierw całkowite posłuszeństwo wobec woli Kościoła. Potem jednak innego rodzaju posłuszeństwo natchnieniom Ducha Świętego, który inspirował go zawsze do pełnienia nowych obowiązków w sposób nacechowany wewnętrzną wolnością, i to tak, że wywoływało to za każdym razem niemałe zdumienie przełożonych. I teraz będzie tak samo. Gdy bezpośrednio po wyborze na papieża kardynał Eugene Tisserant pyta go, jakie imię chce przybrać, odpowiada: Joannes (Jan). A tym, którzy oczekiwali kolejnego Piusa, wyjaśnia:
Imię to jest nam szczególnie miłe, gdyż jest imieniem naszego ojca. Jest nam miłe, ponieważ jest imieniem skromnego kościoła parafialnego, w którym byliśmy ochrzczeni; jest imieniem niezliczonych katedr, a przede wszystkim świętej bazyliki Laterańskiej, naszej katedry [jako biskupa Rzymu].
Na razie nie mówi najważniejszego. Wybierając takie właśnie imię, zdaje się w jednej chwili pojmować, że nawet "przejściowy" papież może odegrać w dziejach Kościoła kluczową rolę jako zwornik pomiędzy dawną i nową epoką, tak właśnie jak św. Jan Chrzciciel stał się zwornikiem pomiędzy Starym i Nowym Przymierzem. Daje też natychmiast o tym znać zebranym wokół niego kardynałom, zabraniając im całowania swego bucika w trakcie pierwszego hołdu, jaki ma zwyczajowo miejsce zaraz po wyborze jeszcze w Kaplicy Sykstyńskiej.
Zgromadzonym na placu św. Piotra tłumom nie tylko pokazuje się na moment, tak jak to czynili poprzednicy, lecz także udziela uroczystego błogosławieństwa urbi et orbi (łac. miastu i światu). Od czasów gdy wojska Giuseppego Garibaldiego we wrześniu 1870 roku zajęły Rzym, przerywając obrady I Soboru Watykańskiego, nowo wybrani papieże na znak protestu przestali tak właśnie błogosławić lud. Jan XXIII ostatecznie łamie tę złą tradycję.
Swoje więzi z rodziną podkreśla w bardzo specyficzny sposób, zamieszczając w swym papieskim herbie - tuż pod weneckim lwem św. Marka - dawny rodowy znak swego piętnastowiecznego przodka Maitina: białą wieżę z blankami. Fresk z jej wyobrażeniem sam wcześniej odkrył i odrestaurował w wynajmowanej od baronowej Scotti rezydencji Ca-maitino w rodzinnym Sotto il Monte. Swoje posłuszeństwo wobec Kościoła i kardynałów, którzy go wybrali w ściśle określonym celu, okazuje w tym, że bardzo szybko zwołuje konsystorz, aby mianować nowych kardynałów, w tym także arcybiskupa Montiniego. Zgodnie z ustaleniami szesnastowiecznego papieża Sykstusa V nie powinno być ich więcej niż siedemdziesięciu; on jednak przekracza tę liczbę, aby pokazać, że katolicki świat jest teraz znacznie rozleglejszy i potrzebuje odpowiednio większej reprezentacji. Potem zwoła jeszcze dwa kolejne konsystorze, tak że liczba purpuratów dojdzie aż do osiemdziesięciu pięciu.
Podsekretarza stanu Domenica Tardinie-go promuje już 17 listopada na sekretarza stanu, aby pokazać, że nie zamierza zupełnie niczego zmieniać w funkcjonowaniu Kurii Rzymskiej - przypuszczalnie dlatego, że tak sobie tego zażyczyli zgromadzeni na konklawe kardynałowie. I rzeczywiście, w trakcie swego całego pontyfikatu nie będzie zupełnie interweniował w prace i biurokratyczną rutynę watykańskich dykasterii. To, co o nich niekiedy myśli, skwituje dowcipem. Zapytany przez dziennikarzy o liczbę osób pracujących w Watykanie odpowie: "Nie więcej niż połowa!".
Mogłoby się zatem wydawać, że wszystko jest pod kontrolą: papież skrupulatnie wypełnia rolę, jaką mu wyznaczono, nie "rządzi się" i nie wprowadza swoich porządków. A jednak nowy styl sprawowania funkcji papieskich daje się szybko poznać. Już pod koniec listopada 1958 roku Jan XXIII składa nieoczekiwane wizyty w różnych drogich mu miejscach: w swym dawnym seminarium duchownym, gdzie spotyka się z alumnami, na Uniwersytecie Gregoriańskim, a 8 grudnia na placu Hiszpańskim osobiście kładzie bukiet kwiatów pod kolumną Matki Bożej i wygłasza zaimprowizowane przemówienie do zupełnie zaskoczonych ludzi niespodziewających się go w tym miejscu. Potem w dniu Bożego Narodzenia odwiedza szpital dziecięcy i spotyka się z małymi pacjentami. Następnego dnia jedzie do więzienia Regina Coeli przeznaczonego dla groźnych przestępców. Gdy ich już zebrał, tłumaczy, że musiał do nich przyjść, skoro oni nie mogą przyjść do niego...
Takich półoficjalnych czy wręcz tajemnych eskapad, zwłaszcza do ubogich i chorych, będzie coraz więcej. Jan XXIII traktuje bowiem poważnie swój tytuł biskupa Rzymu i stara się zachowywać niemal dokładnie tak jak w Wenecji, to znaczy być blisko wiernych. I to nawet jeśli łamie przy tym kolejne protokoły i przysparza nieustannych trosk swej osobistej ochronie. Zabrania także zwracania się do siebie w sposób zbyt oficjalny: od "waszej świątobliwości" zdecydowanie bardziej woli "ojcze". Podczas gdy Piusa XII chętnie nazywano "anielskim pasterzem", bo swoją postawą przypominał raczej nieziemską zjawę, a nie człowieka z krwi i kości, Jan XXIII sprawia wrażenie kogoś zupełnie zwyczajnego i prostego. Jeśli jest w nim coś nieziemskiego, to jedynie nadzwyczajna dobroć i pokora w kontaktach z bliźnimi. Nie na darmo zapisuje w trakcie swych papieskich rekolekcji:
Przychylność, z jaką od pierwszej chwili odnoszą się do mojej niegodnej osoby i jaką nadal mi okazują ci, którzy się do mnie zbliżają, jest dla mnie ciągle powodem zdumienia. [...] Tajemnica tego powodzenia leży prawdopodobnie w tym, by "nie szukać tego, co za wysokie" (por. Syr 3,22) oraz w zadowoleniu się sercem cichym i pokornym. Z łagodności i pokory serca wypływa zniewalająca grzeczność w przyjmowaniu, mówieniu i działaniu, cierpliwość w znoszeniu, współczuciu, milczeniu i zachęcaniu. Potrzeba przede wszystkim stałej gotowości na niespodzianki Pana, który obchodzi się dobrze ze swymi wybranymi, lecz zazwyczaj lubi ich doświadczać w przeciwnościach (DzD, s. 318-319; 934).
A i owszem, niespodzianek z nieba papieżowi Janowi XXIII nie brakuje. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że dostojnicy Kościoła być może uczynili go papieżem z czysto ludzkich pobudek, ale jego Mistrz i Pan miał wtedy zupełnie inne racje. Widzi dzień po dniu gromadzące się na jego biurku dokumenty, z których niemal każdy oznacza jakiś poważny problem. Z jednym, może z kilkoma przypuszczalnie dałby sobie radę, ale na pewno nie ze wszystkimi... Nigdy jednak nie wpada w panikę, bo wie, że to nie on rządzi Kościołem, ale sam Chrystus. Doświadczenie to tak podsumuje w zapiskach z prywatnych dni skupienia:
W każdym wypadku zachować spokój. [...] Choćby się zdawało, że wypadki obracają się na niekorzyść Kościoła samego, muszę zachować bezwzględny spokój [...]. Muszę się strzec zuchwałości, jaką mają ci, co zaślepieni lub otumanieni przez ukrytą pychę sądzą, że czynią coś dobrego w Kościele, nie będąc do tego przez Boga powołanymi, jak gdyby Boski Odkupiciel potrzebował ich nędznej pomocy czy w ogóle pomocy jakiegokolwiek człowieka. Jedynie to jest ważne, by współpracować z Bogiem dla zbawienia dusz i świata całego. Na tym z całą pewnością polega zadanie papieża, najszczytniej to wyrażając (DzD, s. 330; 965).
Dla Jana XXIII nierozwiązywalne po ludzku sprawy są tylko znakiem zapowiadającym przyjście Pana. Nie tyle z gotowymi rozwiązaniami, ile z osobistym wezwaniem do kolejnej misji. Już w grudniu 1958 roku czuje w głębi serca, że większość z tych spraw wynika nie tyle z tego, że świat wokół jest gorszy niż był przedtem, ile z dotychczasowego sposobu funkcjonowania samego Kościoła, który stał się niezdolny do przekazywania światu Dobrej Nowiny o zbawieniu w zmienionych warunkach społeczno-cywilizacyjnych. Jako historyk doskonale rozumiał, dlaczego tak się stało.
Otóż Kościół w pierwszych wiekach swego istnienia odniósł wielki sukces, gdy zdołał przekonać do siebie wspaniałą, aczkolwiek zbudowaną na nietrwałych fundamentach cywilizację grecko-łacińską. W średniowieczu zaproponował z powodzeniem ten właśnie model ludom germańskim i słowiańskim. Z czasem zaczął się po prostu uważać za societas perfecta (łac. społeczność doskonałą), wzór wszelkiej cywilizacji. Zapomniał o tym, że Boży zamysł względem ludzkości zakłada jej nieustanny rozwój aż do skończenia świata, a nie trzymanie się jakiegoś jednego, raz osiągniętego stanu idealnego.
Pomijanie tego faktu doprowadziło najpierw do podziałów (nieprzypadkowo to właśnie ludy germańskie przystąpiły do reformacji, a nie ludy żyjące w basenie Morza Śródziemnego!), a następnie do powstania w nim samym żywiołowo-chaotycznych prądów (takich jak modernizm), które próbowały go nieco przystosować do właśnie dokonujących się ogromnych przemian kulturowo-cywilizacyjnych.
Gdy się to już zrozumie, wnioski narzucają się niejako same: tradycyjny przekaz Kościoła wymaga uwspółcześnienia i uaktualnienia, czyli (po włosku) aggiornamento. W ten sposób Jan XXIII dochodzi do duchowej pewności, że powinien zwołać nowy sobór, który objąłby swą refleksją już nie jakieś sporne doktryny, ale całość zaistniałych problemów, ze szczególnym uwzględnieniem dążenia do przywrócenia jedności w Kościele. Zrozumiał bowiem na przykładzie własnego życia, jak bardzo strategia potępiania i dyscyplinowania - bez próby nawiązania jakiegokolwiek dialogu z tymi, którzy powodowani często dobrą wolą proponują nowe, choć niekoniecznie dobre rozwiązania - jest zabójcza dla wiarygodności Ewangelii.
Jako młody kleryk na własnej skórze doświadczył, do czego prowadzi metoda obrony katolickiej tożsamości przez odgradzanie się od świata. W Bergamo stał się mimowolną ofiarą ekscesów kampanii antymodernistycznej. W Bułgarii i Grecji przekonał się, jak bolesne bywają skutki braku więzi z Kościołem wschodnim. We Francji nieustannie był atakowany z powodu nacjonalistycznego zacietrzewienia - zarówno chadeckich władz, jak i katolickiego duchowieństwa - skutecznie kompromitującego skądinąd powszechny wymiar Kościoła. Dlatego też postanawia działać.
25 stycznia 1959 roku, na zakończenie tygodnia modlitw o jedność chrześcijan, udaje się do Bazyliki św. Pawła za Murami, aby odprawić uroczystą mszę św. Następnie w jednej z sal przyległego klasztoru zbiera kolegium kardynałów i wygłasza orędzie. Ogłasza w nim, iż w celu zaradzenia licznym problemom będącym znamieniem współczesności zostanie najpierw zwołany synod dla diecezji rzymskiej, a następnie sobór powszechny dla całego Kościoła. W promulgowanej pięć miesięcy później encyklice wyrazi to nieco bardziej precyzyjnie:
Główny cel soboru polega na tym, aby bardziej uwypuklić rozwój katolickiej wiary, odnowić chrześcijańskie życie wiernych i dostosować kościelną dyscyplinę do warunków naszych czasów. Sobór stanie się z pewnością wspaniałym przykładem wiary, jedności i miłości. Dla tych, którzy się oddzielili od Stolicy Apostolskiej, przykład ten będzie łagodnym zaproszeniem, żeby szukali jedności i mogli ją znaleźć, o co Jezus Chrystus tak gorąco prosił swego niebieskiego Ojca.
Dodatkowo w przemówieniu inaugurującym II Sobór Watykański otwarcie przyzna, że decyzję podjął jedynie pod natchnieniem Ducha Świętego - gdy "słowo «sobór» wylęgło się nagle w jego sercu i na jego wargach" -a nie pod wpływem czyichkolwiek rad czy też postulatów.
Zapowiedzi tej towarzyszy najpierw niedowierzanie, potem wielki wstrząs, w końcu spontaniczne wybuchy entuzjazmu przemieszane z wybuchami lęku i obaw o solidność tak kolosalnego przedsięwzięcia, na jakie odważył się ów "przejściowy" przecież papież. W Kurii Rzymskiej nastroje nie są bynajmniej przychylne. Czuje się tam podskórnie, że Jan XXIII sprowokował lawinę o nieprzewidywalnych skutkach. Zaczyna się rozumieć, że Duch Święty nie zawsze jest wiatrem o łagodnym powiewie, ale niekiedy objawia się jako huragan. Niejeden kurialista być może wzdraga się na myśl, że to wszystko jakoś dziwnie przypomina słowa Jana Chrzciciela, którego naśladowcą stał się właśnie nowy papież: "Już siekiera jest przyłożona do korzenia drzew. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, zostaje wycięte i wrzucone w ogień" (Mt 3,10).
Rozpoczyna się wyczerpująca dla obu stron walka odnośnie do trybu przygotowania soboru, który w zamyśle papieża nie ma być kontynuacją przerwanego I Soboru Watykańskiego, ale czymś całkiem nowym, Vaticanum Secundum. Pierwsza sprawa dotyczy zawartości rozsyłanych ankiet, a także grona ich adresatów. Kuria chętnie widzi kilkanaście zamkniętych pytań (tzn. "tak" lub "nie" i uzasadnienie) odnoszących się do kilku potencjalnie spornych zagadnień i skierowanych do co najwyżej trzystu wybranych biskupów-ekspertów. Podobnie jak to uczynił papież Pius XII przed uroczystą proklamacją dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny w 1950 roku. Tymczasem Jan XXIII postanawia rozesłać ankietę z pytaniami otwartymi (tzn. "Jakiego rodzaju zagadnienia powinny zostać omówione na soborze?" i uzasadnienie) do wszystkich biskupów świata. Dopiero potem Kuria powinna zająć się selekcją najczęściej poruszanych kwestii i ich podziałem na grupy tematyczne. Ostatecznym owocem tej ogólnoświatowej konsultacji powinny być gotowe schematy, nad którymi będą obradować uczestnicy zapowiedzianego soboru.
Następna sprawa dotyczy większego zaangażowania w przygotowanie soboru ekspertów spoza Kurii, a także uzyskanie jakiegokolwiek odzewu ze strony braci odłączonych. Nieoczekiwany przełom następuje w momencie, gdy Jan XXIII przyjmuje u siebie głowę Kościoła anglikańskiego. Równocześnie papież poleca także delegatowi apostolskiemu w Stambule, aby ten z pomocą miejscowego patriarchy nawiązał poufne kontakty z Patriarchatem Moskiewskim i władzami ZSRR; w efekcie uzyska sensacyjną obecność delegatów reprezentujących rosyjski Kościół prawosławny na soborze. Potem dochodzą do tego dyskretne kontakty z Żydami.
Jednak to wszystko nie podoba się wielu wpływowym osobistościom w rzymskich dy-kasteriach. Dochodzi do przeciągania spraw i gry na zwłokę, zwłaszcza w obliczu widocznego zaniku sił papieża. On sam z końcem 1961 roku przyznaje szczerze:
Odczuwam w mym ciele początek jakiejś słabości, co pewno jest rzeczą normalną u starca. Znoszę to spokojnie, choć mi to czasem ciąży i obawiam się pogorszenia. Niemiło jest zbyt wiele o tym myśleć. Ale jestem przygotowany na wszystko (DzD, s. 339; 1028).
Wielu ma zatem nadzieję, że Jan XXIII umrze, zanim zdoła otworzyć sobór, a nowy papież zapewne albo go odwoła, albo tak zmieni jego cele i zadania, że uda się go zakończyć na kilku mało zobowiązujących deklaracjach, które w gruncie rzeczy niczego nie zmienią. A że mogłoby tak właśnie być, świadczą wymownie losy synodu diecezji rzymskiej. Nie-zwoływany od połowy XVIII wieku odbył się w styczniu 1960 roku i przyjął ponad siedemset statutów, z których każdy... mógłby równie dobrze pochodzić z tegoż XVIII wieku. Zero aggiornamento! Dla tych, którzy spodziewali się po nadchodzącym soborze czegoś istotnie przełomowego, był to pierwszy mocny sygnał alarmowy. Do tego dochodzą jeszcze ludzkie ambicje kurialistów. W czerwcu 1960 roku jezuita o. Roberto Tucci, wówczas redaktor naczelny pisma "Civilta Cattolica" nadzorowanego bezpośrednio przez Sekretariat Stanu, po rozmowie z Janem XXIII notuje:
[Papież przyznaje, że] zaistniał pewnego rodzaju opór ze strony kardynałów [z Kurii], lecz on z drugiej strony nie chce działać bez tych, którzy są przy jego boku, by mu pomagać w rządach nad Kościołem. Przewiduje, że teraz zacznie się walka, i to raczej twarda, ponieważ kardynałowie mają swych sekretarzy i swych protegowanych, których chcą uplasować w komisjach [przygotowujących sobór] - i to z pewnością nie z powodów nadprzyrodzonych [...]. Oto subtelne zło Kurii Rzymskiej: prałatury i awanse [...]. Zamierza też wykorzystać [w pracy przygotowawczej] cudzoziemców, dlatego też poprosił wszystkich biskupów i nuncjuszy, aby sporządzili listy osób zdolnych do [podjęcia] takiej pracy. Podsumował [to tak]: Kościół musi w jakiś sposób przystosować się do [obecnych] czasów, w tym także Kuria Rzymska i dwór papieski.
Z biegiem czasu, gdy okazuje się, że papież nie umiera, a soboru nie da się już zatrzymać, taktyka kurialistów zmienia się. Schematy, które przygotowują, są redagowane w bardzo trudnym do zrozumienia żargonie teologicznym i zawierają, jak to dotąd bywało, nie tyle pozytywne rozwiązania i propozycje reform, ile przede wszystkim potępienia. Po kolejnej papieskiej audiencji z lipca 1962 roku - a więc na niecałe trzy miesiące przed otwarciem soboru - o. Tucci notuje:
Papież mówił mi o recenzji tekstów soborowych, którą właśnie przeprowadza. [...] Pokazał mi niektóre ze swoich uwag na marginesach tekstów: [między innymi] w tekście, gdzie na półtorej stronicy były wyliczane same błędy, zanotował, że potrzeba by [tu] było mniej surowości. Powiedział mi także, że musiał przypomnieć [kuria-listom], że zamierza przejrzeć teksty, zanim zostaną wysłane biskupom. Tymczasem oni od początku zupełnie nie wzięli tego pod uwagę, dlatego niektóre teksty już zostały wysłane biskupom, zanim on zdołał je [w ogóle] zobaczyć.
Sabotaż? Przekonanie, że to "oni" rządzą Kościołem, a papież jest jedynie po to, "aby podpisywać podłożone pod nos dokumenty", jak się o tym kiedyś dosadnie wyraził w prywatnej rozmowie z przyjacielem sam Jan XXIII? Tego rodzaju zachowanie zaufanych współpracowników musiało papieża z pewnością ogromnie boleć. Niełatwo jest być papieżem, kiedy widzi się, że decyzje i polecenia nie są właściwie wykonywane, oraz gdy odczuwa się w związku z tym przygnębiającą bezradność. Okazuje się, że można być kuszonym do zwątpienia w Kościół nawet wtedy, gdy jest się jego widzialną głową! Czyha także zupełnie innego rodzaju pokusa, aby wymienić wszystkich nieuczciwych kurialistów i mianować innych na ich miejsce. Wtedy jednak zwołanie soboru odwlekłoby się o dobrych parę lat. Albo też dać sobie spokój, zupełnie się wycofać i... modlić się o jakiś cud.
>> Jan XXIII - wypróbowany święty
Jan XXIII całe życie był zupełnie normalnym człowiekiem, pochodził z przeciętnej rodziny, prowadził zwykłe życie kapłana i biskupa, w którym jednak musiał czasem rozwiązywać trudne, choć skądinąd całkiem prozaiczne problemy. Nie spotkamy u niego mistycznych przeżyć, nie był cudotwórcą, nie spędzał długich godzin w konfesjonale i nie miał stygmatów, nie nawrócił w swym życiu setek tysięcy pogan, ateistów i innowierców, wreszcie nie zginął męczeńską śmiercią, lecz umarł we własnym łóżku.
A i teraz wielu z przekąsem zauważa, że cudami też się specjalnie nie popisał, skoro papież Franciszek zwolnił go z tego wymogu w trakcie procesu kanonizacji. A zatem po co nam taki święty? I skąd się nagle wzięło aż tylu ludzi żywiących do niego tak głęboką cześć, że Kościół zdecydował się obdarzyć go chwałą ołtarzy?...
Skomentuj artykuł