Miłość to nie całopalenia i ofiary
„Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?” (Mk 12,28). W plątaninie religijnych zakazów i nakazów można naprawdę się pogubić, sprowadzając wiarę do próby wywiązania się z pobożnych przepisów. A nie brakuje w Kościele, choć nie tylko w nim, pomysłów na „oswojenie” nieobliczalnego Pana Boga poprzez przeróżne „całopalenia i ofiary”. Bo tym właśnie są religijne praktyki, które stają się celem samym w sobie. Wtedy zamiast przybliżać do Pana, przyczyniają się raczej do budowania między Nim a ludźmi muru, za którym człowiek z ulgą się chowa i który bezpiecznie trzyma Boga na dystans.
Takie oddzielenie może okazać się w sumie bardzo wygodne, bo chroni nas od zbytniego wtrącania się Boga do naszego życia. Czy jednak wtedy można mówić o miłości? Miłość zakłada przecież istnienie relacji – i to bardzo bliskiej, opartej na szczerości i zaufaniu. „Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary” (Mk 12,33). Jezus zapytany przez uczonego w piśmie o to, które z przykazań jest najważniejsze, w swojej odpowiedzi tak naprawdę nie zwraca uwagi na jeden z przepisów prawa, lecz wskazuje, że na pierwszym miejscu musi być pełna miłości relacja z Bogiem: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą” (Mk 12,30). Jeśli zabraknie miłości, to przykazania rzeczywiście staną się dla człowieka uciemiężeniem i plątaniną unieruchamiającą na drodze duchowego rozwoju.
„Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jest jedyny” (Mk 12,29). Bóg, który nie jest dla człowieka Bogiem jedynym, lecz tylko jednym z wielu bóstw, jakim oddaje cześć, będzie widziany jako ktoś wymagający wierności co do joty i domagający się „całopaleń i ofiar”, które miałyby Go obłaskawić. Nie chodzi o to, że ktoś wierzy w wielu bogów, lecz o to, że w jego życiu jest ktoś lub coś, co w hierarchii ważności stoi ponad jedynym Bogiem. „Takiego bowiem potrzeba nam było arcykapłana: świętego, niewinnego, nieskalanego, oddzielonego od grzeszników, wywyższonego ponad niebiosa, takiego, który nie jest obowiązany, jak inni arcykapłani, do składania codziennej ofiary najpierw za swoje grzechy, a potem za grzechy ludu. To bowiem uczynił raz na zawsze, ofiarując samego siebie” (Hbr 7,26-27). Bóg, który nie jest „Tym jedynym”, nie jest też zbawicielem. Człowiek wówczas szuka zbawienia poza nim – w „całopaleniach i ofiarach” składanych różnym bożkom mającym przynieść szczęście – czy to będą osoby i relacje, czy też rzeczy materialne.
Jeśli jednak żyje się z Bogiem w relacji właściwie rozumianej miłości, to pojawiają się w niej także „całopalenia i ofiary”, bo przecież człowiek temu, kogo kocha, chce w prezencie złożyć jak najwięcej. Dostrzegamy jednak istotną różnicę – nie ma w takiej więzi mowy o lęku, nie męczą człowieka nieustanne wyrzuty sumienia, że może czegoś nie wypełnił i przez to nie jest godzien zbliżyć się do Pana. Warto zadać sobie bardzo poważne pytanie o relację z Bogiem, jaka ona jest naprawdę oraz na czym się opiera, i postarać się na nie odpowiedzieć rozbrajająco szczerze, nawet jeśli odpowiedź będzie demaskować to, że kiepsko u mnie już z pierwszym przykazaniem Dekalogu: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”.
Jest ono negatywnie ujętym przykazaniem miłości, do którego odwołuje się Jezus w wymianie zdań ze swoim uczonym rozmówcą. Relacja z Bogiem jest dla człowieka kluczowa. Nie bez przyczyny pierwsze przykazanie jest właśnie pierwsze. Jeśli coś szwankuje w relacji z Bogiem, to odbija się to także na miłości wobec bliźniego i wobec samego siebie. Jeśli jest ona pełna lęku wynikającego z fałszywego obrazu Boga, którego głównym zajęciem byłoby rozliczanie ludzi z wierności lub niewierności Jego słowu, to trudno też będzie człowiekowi przyjąć z miłością drugiego, zwłaszcza diametralnie różniącego się od niego, bo zamiast dostrzec w nim siostrę lub brata, będzie w nim widzieć jedynie zagrożenie. Jeśli żyję w lęku przed Bogiem, to będę się też obawiać innych ludzi, a oni będą się bali mnie. Chrześcijaństwo nie może być religią lęku, bo wyznawca Chrystusa ma być wyznawcą Miłości, która daje istnienie i obdarza życiem bez końca.
Zwrócił na to uwagę jeden z komentujących doroczną, tradycyjną katoburzę wokół tematu Halloween. Opisał on, że w rozmowach z młodymi ludźmi, którzy przyszli tego dnia do jego domu, pojawiało się stwierdzenie, że boją się chrześcijan i ich reakcji. Skwitował to następująco: „Co my zrobiliśmy z Ewangelią? Chyba najgorsze, co może się stać, to fakt, że dzieci, czy w ogóle ludzie, będą się bali nas, chrześcijan, i przez to będą omijać nas szerokim łukiem. Coś kompletnie odwrotnego od naszej misji. My – wyznawcy bezgranicznej miłości do każdego, nawet do nieprzyjaciół…”.
Czy dostrzegam w sobie lęk przed stanięciem w prawdzie przed Bogiem? Czego się boję? Odrzucenia? Oceny? Surowego potraktowania? Dlaczego jest we mnie opór przed wejściem „na całego” w bliską relację z Chrystusem? Może nie potrafię kochać samego siebie, bo przeszkadzają mi w tym moje słabości, i przez to nie wierzę w bezwarunkową miłość Boga? Przyjrzenie się własnemu wnętrzu – swoim myślom o sobie samym i historii swojego życia – pomaga uporządkować relację z Bogiem, a w dalszej kolejności stosunek wobec bliźniego.
W pierwszym czytaniu poruszony zostaje także temat przekazywania wiary kolejnym pokoleniom: „Będziesz się bał Pana, Boga swego, zachowując wszystkie Jego nakazy i prawa, które ja tobie rozkazuję wypełniać, tobie, twym synom i wnukom, po wszystkie dni życia twego, byś długo mógł żyć” (Pwt 6,2). Wielu widzi w tym wezwanie do przekazywania wiedzy o Bogu. Tu chodzi jednak o coś więcej: o opowiedzenie pięknej historii miłości, która nas z Bogiem połączyła i bez której trudno jest nam żyć. Jeśli Bóg jest dla mnie Osobą, z którą mam bliską więź, to będę chciał mówić o Nim innym. Ktoś, kto jest naprawdę zakochany, chce przecież, żeby o jego miłości dowiedział się dosłownie cały świat. Nie potrafi milczeć, lecz w zachwyceniu opowiada o miłości swojego życia, by inni dostrzegli jak piękna i wartościowa jest to osoba.
Przekładając to na relację z Chrystusem, wtedy też naturalnym jest, że człowiek chce z Nim zapoznać innych, którzy są mu bliscy – chce, żeby dostrzegli w Nim tego, kogo on sam zobaczył, czyli jedynego Zbawiciela, jedynego będącego w stanie obdarzyć życiem bez końca. A przecież dla tych, których kochamy, tego właśnie chcemy – życia wiecznego. Powiedzieć komuś, że się go kocha, jest jednoznaczne z wyznaniem mu swojego głębokiego pragnienia, by jego życie nigdy nie dobiegło kresu. Jeśli więc ktoś w Chrystusie uznaje Syna Bożego, jeśli żyje z Nim w głębokiej przyjaźni, to nie trzeba wówczas takiego kogoś przekonywać do tego, żeby swoje dzieci wychowywał w chrześcijańskiej wierze, bo nie będzie sobie nawet wyobrażał tego, że mógłby swoim pociechom nie powiedzieć o Bogu. Tak jak pozwala im być wnukami dla ich dziadków, dbając o to, by się z nimi spotykali i mieli z nimi kontakt, tak jak chce, by miały ciocie i wujków, z którymi będą spędzać miło czas, tak samo też taki człowiek będzie chciał, by poznały Ojca Niebieskiego, którego są dziećmi, bo przecież to On dał im życie i chce im także ofiarować życie w Królestwie Bożym.
Jeśli kocham Jezusa z całego serca, to do ewangelizacji nikt nie będzie mnie musiał specjalnie zachęcać. Jeśli łączy mnie z Chrystusem bliska więź, to poprzez szacunek wobec każdego bliźniego bez wyjątku i przyjęcie drugiego jako siostry lub brata – niezależnie od tego, kim jest i jaki jest – będę dla innych świadkiem tego, że imieniem Boga jest Miłość.
Skomentuj artykuł