Rozmawiajmy, ile się da

(fot. unsplash.com)

Być może narastający dzisiaj problem z wyborem drogi życiowej i odkrycia powołania przez wielu młodych, nieraz do późnych lat trzydziestych, wynika stąd, że za mało rozmawiamy w rodzinach o rzeczach ważnych, o mądrości.

"Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca"? (Łk 2, 49).

"Kiedy dany sposób wyrażania myśli traci swoją wartość? Wtedy, kiedy zapomina o człowieczeństwie lub boi się tego, co ludzkie" (Papież Franciszek).

Dziwne pytania jak na dwunastoletniego chłopca. Dlatego nie dziwię się, że Maryja i Józef też się nimi zdziwili. Jezus zakłada, że Jego rodzice wiedzą więcej niż w rzeczywistości wiedzieli. Jakby chciał im powiedzieć: "Nie domyśliliście się, że zostanę w świątyni na dłużej"? Czyżby się mylił w ocenie swoich rodziców? Oboje pewnie odpowiedzieli w sercu: "Nie domyśliliśmy się". Wygląda na to, że oni też nie do końca znali swego Syna, z którym przecież żyli i mieszkali w jednym domu przez tyle lat.  Wzajemna nieznajomość siebie rzadko wynika ze złej woli i braku wysiłku poznania. Po prostu, poznajemy siebie sukcesywnie. Każde nowe doświadczenie lub wydarzenie może odsłonić nam jakąś nową jakość. Dlaczego tak się dzieje? Bo jesteśmy ludźmi, którzy żyją w czasie. I muszą ciągle ze sobą prowadzić dialog.

W tej scenie nie można pomijać ważnego szczegółu. A św. Łukasz nie zapisuje zbędnych słów. Cała historia zaczyna się od Nazaretu i kończy się w Nazarecie. W tym ramach dochodzi do epizodu w świątyni jerozolimskiej. Podczas publicznej działalności i w mieście świętym Jezus w pełni ujawni to, co ukształtowało się w Nim wcześniej w Nazarecie, w zwykłym domu rodzinnym. Ewangelista zaznacza, że Jezus nie tylko dojrzewał tam fizycznie i osobowo jako mężczyzna, ale równocześnie "napełniał się mądrością", dokładnie "był wypełniany mądrością". Działo się to zanim przybył na swoją pierwszą Paschę, a po jej zakończeniu, nastąpił ciąg dalszy. Grecki czasownik "prokopto" odniesiony do mądrości opisuje ruch w wyznaczonym kierunku, posuwanie się naprzód. Niewątpliwie oznacza to pokonywanie kolejnych etapów, stopniowe osiąganie celu. Taki dobór słów ma jeden cel: Jezus uczył się jak każdy człowiek.

Pokuśmy się jeszcze o odrobinę teologii. Być może słowa o postępach Jezusa w mądrości czytamy ze spokojem, przyzwyczajeni do ich brzmienia. Tymczasem w historii Kościoła wielu teologom przysporzyły one istnych mąk tantalowych. Łatwo zrozumieć, że zwykle człowiek idzie drogą dojrzewania od niemowlęctwa po wiek dorosły. Ale jak w Synu Bożym może powoli "rosnąć" mądrość, skoro On sam nią był? Poza tym, przechodzenie od "mniejszej" mądrości do "większej" uznawano za oznakę niedoskonałości. Albo Jezus posiadał ją od początku albo nie był Synem Bożym tylko zwykłym człowiekiem. Niektórzy twierdzili, że "wzrastanie w mądrości" to ujawnianie jej stosownie do wieku.

W jaki sposób boska wiedza w Jezusie przenikała się z ludzkim poznaniem, tego pewnie nigdy się na ziemi nie dowiemy. Katechizm Kościoła katolickiego przypomina, że człowieczeństwo Jezusa wyraziło życie Syna i samego Ojca. To znaczy, Jezus miał wgląd w to, co boskie, ale równocześnie żył dzięki prawdziwej duszy ludzkiej, zdolnej do ludzkiego poznania, które "nie mogło być nieograniczone; realizowało się w warunkach historycznych Jego istnienia w czasie i przestrzeni" (…) Dlatego Jezus mógł "zdobywać wiadomości o tym, czego, będąc człowiekiem, trzeba uczyć się w sposób doświadczalny"(KKK, 472). Oczywiście zawsze można argumentować, i niektórzy to robili, że Jezus wiedział wprawdzie o obracaniu się ziemi wokół Słońca, ale tego nie ujawniał, bo ludzie nie byli na to gotowi. Pytanie tylko, po co miałby tak czynić? Ewangelie ani raz nie ukazują Jezusa, który szafowałby jakąś nadzwyczajną wiedzą dotyczącą tego, co dostępne dla zmysłów. Ale właśnie przez to, co ograniczone, wyraził to, co nieograniczone. Nie inaczej. Dzielił więc z nami wszystko, co wiąże się z człowieczeństwem. I jako człowiek wzrastał w konkretnej rodzinie, społeczności i kulturze.

O jaką mądrość chodzi? Wyczuli ją Jego rodacy, kiedy Jezus po rozpoczęciu publicznej działalności zaczął komentować Słowo. Dostrzegli w Jego mowie coś niezwykłego. "I co za mądrość, która jest Mu dana" (Por. Mk 6, 2) - pytają ze zdziwieniem. Rozpoznają w nauczaniu Jezusa mądrość, choć jej nie przyjmują. Ta mądrość polegała najpierw na tym, że Jezus wiedział, kim jest, co ma życiu robić, gdzie jest jego miejsce, i jak zrealizować to, co powinien zrobić, nawet jeśli miał szczególne boskie wejrzenie w sprawy swojej misji. Dla nas ważne jest, że kluczem do biblijnej mądrości nie jest nagromadzenie sterty wiedzy czy środków do życia lub zdobycie jakichś praktycznych umiejętności. Stawką w tej grze jest sens życia, odkrycie, po co ja w ogóle istnieję, co robię na tej ziemi. Jak wiemy, różne odpowiedzi mamy do dyspozycji. Niemniej, nauka nie udzieli nam zadowalającego wyjaśnienia, bo nie wie, skąd się tutaj wzięliśmy. Niewiele może też powiedzieć o tym, co poza granicami śmierci.

Mądrości w dużej mierze powinna uczyć rodzina, pomagać odkrywać, kim jestem i do czego jestem wezwany.  Tam wykuwają się przyszli małżonkowie, księża, lekarze, piekarze, nauczyciele itd. W swoim zwykłym życiu w Nazarecie, które pozostaje dla nas w szczegółach zakryte, Jezus przez wszystko, co robił, nabywał mądrości. Bardzo podoba mi się spostrzeżenie Katechizmu Kościoła przeniesione z doświadczenia ludzkiego na Chrystusa, bo nie przeczytamy o tym w Piśmie świętym: "Syn Boży, który stał się Synem Dziewicy, nauczył się modlić także według ludzkiego serca. Nauczył się formuł modlitwy od swojej Matki, która zachowywała wszystkie "wielkie sprawy" Wszechmogącego i rozważała je w swoim sercu" (KKK, 2599). Poza tym, św. Łukasz sugeruje jeszcze dwie czynności otwierające na mądrość: Jezus najpierw słuchał swoich rodziców, a potem w świątyni słuchał uczonych w Piśmie i zadawał im pytania. Jezus szuka, drąży, pyta. Potrafi słuchać. Z tego poszukiwania rodzą się odpowiedzi, które zadziwiają innych.

Czy nasze domy są oazami dialogu rodziców i dziadków z dziećmi? Czy rodziny cenią sobie wzajemne przysłuchiwanie się, zadawanie pytań i odpowiadanie? Dzieci robią to w sposób naturalny, zadręczając nieraz mamę, tatę bądź dziadków swoimi "Czemu" i "Dlaczego". I dobrze. Gorzej, gdyby nie pytały. Czy jednak dzisiaj rodzice mają dla nich czas? Czy często nie przerzucają za bardzo tej odpowiedzialności na szkoły i katechetów? Czy nie uważają, że dziecko bardziej potrzebuje różnych rzeczy niż zwykłej rozmowy? Być może narastający dzisiaj problem z wyborem drogi życiowej i powołania przez wielu młodych, nieraz do późnych lat trzydziestych, wynika stąd, że za mało rozmawiamy w rodzinach o rzeczach ważnych, o mądrości.

Ukryte życie Jezusa w Nazarecie przypomina nam wszystkim, że mądrości nie można szukać w zaświatach i księgach, ale dokładnie w samym środku ludzkich spraw, w dobrych rzeczach tego świata, w relacjach, ponieważ mądrość "jest duchem miłującym ludzi" (Mdr 1, 6).

Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.

Rekolekcjonista i duszpasterz. Autor książek z zakresu duchowości. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Rozmawiajmy, ile się da
Komentarze (8)
Oriana Bianka
31 grudnia 2018, 08:09
Przeczytałam artykuł i komentarze pani Katarzyny, pani Ann i ks. Dariusza i uważam, że kazdy powiedział coś ważnego. Bardzo ważna jest wymiana myśli, czy to w rodzinie, czy w innej grupie ludzi, ale trzeba być nastawionym na słuchanie, szanować opinie innych ludzi i dawać kazdemu swobodne prawo do wypowiadania się. Dialog polega na tym, że jest dwustronny, nawet wtedy gdy rozmawiamy z małym dzieckiem. Nie jest tak, że my dorośli wiemy wszystko lepiej i nie możemy się niczego mądrego dowiedziec od młodych ludzi. Moja rodzina jest duża i wielopokoleniowa, lubimy się ze sobą spotykać, rozmawiać, grac w różne gry, robić razem różne rzeczy w różnych "podgrupach" - w zależności od zainteresowań. Nie ograniczamy naszych kontaktów tylko do rodziny, bo kazdy ma tez wiele innych sieci znajomych. Nie mam takiego odczucia, że wszyscy młodzi ludzie są mniej dojrzali niż kiedyś. Dzieje się tak może wtedy, gdy nie pozwala się im (dzieciom i młodzieży) na samodzielność, samodzielne podejmowanie decyzji, decydowanie o sobie i ponoszenie konsekwencji swoich wyborów. Jeżeli rodzice decydują w każdej sprawie za dziecko, to ograniczają mu możliwości stawania się samodzielnym i odpowiedzialnym człowiekiem. Mam też okazje do spotkań młodych ludzi z różnych krajów i przekonuję się, że lubią rozmawiać na poważne tematy, mają sprecyzowane poglądy na różne sprawy, wypowiadają otwarcie swoje opinie, które się nieraz bardzo różnią, ale chodzi o to, aby dać sobie prawo do różnych poglądów i opini. W ten sposób poznajemy się, uczymy się od siebie, na tym polega dialog.    
KJ
Katarzyna Jarkiewicz
30 grudnia 2018, 00:20
Dziwię się ks. Dariuszowi,który jest doświadczonym kierownikiem duchowym,że tak spłyca problem komunikacji i problem rozeznania powołania. Uważam za pobożne życzenie twierdzenie,że rodziny współczesne mogą spełnić się w roli formatora powołań i to poprzez zwykłą rozmowę.Takich rodzin poprostu jest bardzo mało i będzie jeszcze mniej (rozwody, patchworkowe związki, odchodzenie pokolenia analogowego (boomu demograficznego i X) na rzecz pokoleń cyfrowych (Y,Z i Alpha)- nauczyciele, jeśli chcą dzisiaj uczyć muszą skończyć kursy z komunikacji pokoleniowej, a od rodziców tego nie wymagamy mimo,że zespół alienacyjny u młodych pogłębia się i niektórzy uważają,że obejmuje już 25% młodzieży w wieku adolescencji.Ja nie widzę problemu wyboru drogi życiowej u młodych - to raczej jest kryzys dotychczasowych modeli życia, młodzi nie akceptują tych modeli,gdyż są dla nich nieatrakcyjne, a nowe się jeszcze nie wykrystalizowały. Zagubienie raczej wynika ze strachu przed nowym modelem niż obawy co do realizacji starych propozycji. Żeby realizować jakiekolwiek powołanie trzeba być nonkonformistą,a młodzi pokolenia cyfrowego są strasznymi konformistami i dlatego mają problem
Dariusz Piórkowski SJ
30 grudnia 2018, 07:27
Szanowna Pani, mnie nie chodzi o to, że rodzina rozezna młodym ludziom powołanie, ale o to, że powinna być miejscem kształtowania tożsamości. Dziecko i tam musi samo wybrać, ale nie wybierze, jeśli nie będzie miało wsparcia u rodziców. Często bywa na odwrót. To rodzice próbuje wybierać za dzieci. I je krzywdzą w ten sposób. To kształtowanie odbywa właśnie przez zwykłe rozmowy, ale nie o pogodzie, polityce i co tam w szkole się działo. Chyba dość wyraźnie o tym napisałem. Owszem, być może takich rodzin jest mało, ale to nie znaczy, że mamy przestać . Pani podchodzi do sprawy socjologicznie, ja teologicznie. Mnie już nie chodzi o to, że wszyscy tak będą, bo nie będą.  A za Panem Jezusem to poszli wszyscy i wszyscy Go rozumieli? Nie. Ale On nie zrezygnował z głoszenia ideałów i tego, jak powinno być. Myślenie w kategoriach wszystko albo nic niewiele zmienia w tym świecie. Jest takim zniechęconym realizmem. A jaki to nowy model miałby się wykrystalizować? Czy małżeństwo, rodzina, zakon czy instytut świecki to coś złego?  Tak, zgodzę się, że panuje dzisiaj duży  lęk przed podjęciem odpowiedzialności i konformizm. I to też pochodzi częściowo z tego, że młodzi nie otrzymują koniecznego wsparcia w rodzinach.
L
lecuk
30 grudnia 2018, 08:39
Wciąż uważam,że Ksiądz nie zauważa współczesnych problemów i zmian,które postępują bardzo szybko w sferze komunikacji pokoleniowej.One wpływają na obraz naszej religijności,czy chcemy tego czy nie i one modelują również style życia. Konformizmem jest próba utrzymania ich na siłę,mimo że nie istnieją już mechanizmy, które pozwalałyby na ich trwałość. Przed oczami mam ten obraz siedemnastowiecznej Francji,gdzie rozpadały się struktury społeczne i tacy duchowni jak Franciszek Salezy czy Wincenty a Paulo próbowali znaleźć skuteczne narzędzia dla powstrzymania tego procesu dezintegracji. Z różnym skutkiem to im się udało, bo różnych,mniej lub bardziej konformistycznych ludzi spotykali na swojej drodze. Gdyby nie pasterka krów Małgorzata Naseau to zakonnice wciąż siedziałyby w klauzurze, a miłosierdzie w praktyce realizowałyby przez służące. Ta nonkonformistyczna dziewczyna,która chciała uczyć dzieci katechizmu musiała przejść życiową gehennę,żeby zrealizować swoje powołanie:pierwsze szarytki były uważane za prostytutki i aż do XIX wieku pogardzano nimi również w Kościele. Gdyby Małgorzata dziś trafiła na Księdza to odesłałby ją Ksiądz do rodziców na rozmowę:może małżeństwo,może zakon lub instytut świecki. Powołania wymagają znacznie szerszego spojrzenia wykraczającego poza schematy dzisiejszego myślenia.Jeśli bowiem mają wydać owoce jutro nie mogą się opierać na obecnych,dzisiejszych modelach życia. To nierealne.
Dariusz Piórkowski SJ
30 grudnia 2018, 08:53
Ja wcale nie oczekuję, że musi się Pani ze mną zgadzać. Pytania, jaki jest cel mojego życia, skąd się wziąłem, po co tutaj żyję nie dotyczą tego, czy mam zostać małżonkiem, księdzem czy siostrą zakonną. To są już środki, konkretne formy realizacji jednego powołania ludzkiego i chrześcijańskiego. Jest coś o wiele bardziej pierwotnego, zanim wybierze się konkretną drogę życia. Mnie o ten poziom chodzi. Pewne odpowiedzi są niezależne od zmieniających się trendów i okoliczności. Czy pytanie: Po co jestem na ziemi? otrzyma zasadniczo inną odpowiedź teraz i 200 lat temu? Myślę, że nie. Różnić się będzie tylko środkami, którymi ten cel będziemy osiągać. Z perspektywy chrześcijańskiej ciągle jest ta sama odpowiedź: dojrzewanie do pełni człowieczeństwa, bycie z Bogiem. I zgadzam się, że te formy mogą i powinny się zmieniać. To prawda, że niektóre formy życia zakonnego już nie zdają egzaminu i musi powstać coś nowego. Nigdzie nie napisałem, że w rodzinie trzeba rozeznawać, czy ktoś ma pójść do zakonu czy za księdza. Ale rodzina ma tu swoje zadanie do wykonania, pewne fundamenty, tak jak w innych sferach życia. I nie wysyłałbym Małgorzaty do rodziców. Proszę nie spłaszczać sprawy.
AK
Anna K
30 grudnia 2018, 17:11
Ależ tu nie chodzi o to, by mlodzi byli konformistami podporządkowanymi rodzinie. Istotą jest, by mieli miejsce, bliskie osoby i klimat bezpieczeństwa, zaufania, w którym mogliby poznawać różne wartości, konfrontować się z innymi postawami i w konsekwencji określić siebie samego, swój punkt widzenia. Żeby poznać siebie, trzeba o sobie i o innych rozmawiać. A najlepszym miejscem do tego jest prawidłowo funkcjonująca rodzina. Rodzice nie wybierają powołania dzieci, to spłycenie problemu, ale mogą dać poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, by młody człowiek miał odwagę iść swoją drogą. Problem wcale nie jest odległy od czasów współczesnych, wręcz przeciwnie - bardzo istotny. Proszę przeglądnąć statystyki, ile w Polsce i na świecie jest samobójstw wśród dzieci i młodzieży, ile jest przypadków depresji - te liczby są przerażające! I sądzę, że w dużej części winą jest brak oparcia w rodzinie. A więc jak najbardziej zgadzam się z artykułem księdza.
AK
Anna K
30 grudnia 2018, 17:26
Natomiast problem braku umiejętnosci prowadzenia rozmowy jest bardzo duży, i niestety obserwuję go w wielu rodzinach katolickich. Pojawia się postawa "Mam rację, a wszyscy inni są żli", "Chodzę do kościoła, więc jestem nieomylny". A za tym idzie brak szacunku dla człowieka, który ośmieli się mieć odrobinę inne zdanie, albo jest poszukujący czy zagubiony. Nawet drobna krytyka czy zwykła obserwacja błędów czy braków ludzi Kościoła staje się w oczach takich ludzi grzechem. Wiele osób udzielających sie w parafii stawia siebie na takim piedestale, ze nie dopuszcza rozmowy z innymi. I to jest ogromny problem, bo zamiast realizować miłość bliźniego, zapraszać tych "mniej doskonałych" do Kościoła, po prostu je odpychają.  To moim zdaniem ogromne zadanie dla duszpasterzy - uczyć rozmowy, otwarcia na drugiego człowieka, zrozumienia dla słabości i mądrego kierowania innymi ludźmi (także własnymi dziećmi), a nie pozostawania w schemacie "dobry - zły", wykluczającym wszelkie porozumienie. Ale problem zaczyna się chyba w seminariach, bo taka postawa widoczna jest też u księży w kazaniach, a później przechodzi do sposobu bycia wiernych. Deon, pozwalając na dyskusje, prezentując różne zdania osób zaangażowanych przecież w życie Kościoła, jest pozytywnym wyjątkiem. Wielokrotnie był tu dyskutowany problem odchodzenia młodych ludzi od Koscioła - myślę, że jedną z przyczyn jest właśnie brak rozmowy z nimi, mądrej rozmowy prowadzonej przez księży i rodziny. Rozmowy, która opiera się na szacunku dla drugiego człowieka, nawet jeśli jego poglądy nie do końca nam odpowiadają.     Młodzież, która zadaje księżom niewygodne pytania, sama szuka na nie odpowiedzi, to pozytywny objaw - problemem jest, gdy młody człowiek jest już na wszystko zobojętniały, gdy nie wierzy, że może usłyszeć coś wartościowego.     Więc raz jeszcze apel - niech Ksiądz zacheca do mądrych rozmów!
AK
Anna K
30 grudnia 2018, 21:04
I jakby na potwierdzenie tego, co napisałam - artykuł przeczytany właśnie w Deonie o słowach brata Aloiza wypowiedzianych na Europejskim spotkaniu Młodych w Madrycie: https://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,36835,brat-alois-to-jedno-pragnienie-powracalo-na-synodzie-poswieconym-mlodziezy.html - "Powracało tam jedno pragnienie: żebyście wy, ludzie młodzi, mogli znaleźć w Kościele kogoś, kto was wysłucha. Żeby wasze marzenia zostały potraktowane poważnie, żeby wasza kreatywność była wspierana, a wasze cierpienia wysłuchane" - mówił brat Alois"     Poważne rozmowy w rodzinie, także na temat powołania życiowego, to właśnie to "wysłuchanie młodzieży". Rozmowy w rodzinach to też szkoła komunikowania się, szkoła rzmowy z innymi ludźmi.