Kościół? Niepotrzebny. Wystarczy, że wierzę
Współczesny obraz religijny w Polsce i na świecie coraz częściej wypełniają osoby, które deklarują wiarę w Boga, uznają się za katolików, ale nie uczestniczą w życiu Kościoła. Na pytanie o przynależność religijną odpowiadają bez wahania: "Jestem wierzący, ale niepraktykujący".
Deklaracja czy wykręt?
"Wierzę w Boga, ale nie w Kościół", "Nie potrzebuję księdza, by rozmawiać z Bogiem", "Modlę się po swojemu" – te zdania wypowiadane są często z przekonaniem o duchowej dojrzałości, a niekiedy z nutą obronnego dystansu. Trudno nie zauważyć, że za tymi słowami często stoi próba usprawiedliwienia, niekiedy lenistwa duchowego, a czasem także głębszych ran, zawiedzionych oczekiwań i kryzysów zaufania.
Katolik, który przestaje praktykować, rezygnuje z Eucharystii, sakramentów, wspólnoty i modlitwy liturgicznej – w istocie przerywa swoją drogę wiary. Ponieważ wiara nie jest tylko przekonaniem, aktem intelektualnym czy duchowym odczuciem. Jak przypomina List św. Jakuba: "Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków." (Jk 2,26). A uczynki w kontekście wiary katolickiej obejmują również udział w niedzielnej Mszy Świętej, modlitwę, życie sakramentalne, a więc praktykę religijną.
Udział w niedzielnej Mszy Świętej nie jest ani tradycją kulturową, ani obowiązkiem narzuconym z zewnątrz. Jest odpowiedzią na zaproszenie Boga: "To czyńcie na moją pamiątkę" (Łk 22,19). To moment, w którym nie tylko oddajemy Bogu chwałę, ale przede wszystkim otrzymujemy łaskę, prawdziwą obecność Chrystusa. Odcięcie się od tego źródła to duchowe samowykluczenie, które prędzej czy później prowadzi do osłabienia, a nawet zaniku wiary.
Warto przy tym zadać sobie pytanie: czy moja "wiara po swojemu" rzeczywiście mnie karmi, rozwija, pogłębia relację z Bogiem i bliźnimi? Czy raczej jest to duchowa iluzja, za którą kryje się lęk przed zmianą, konfrontacją, rezygnacją z wygody?
Wiara to nie idea – to relacja
Problem wielu osób określających siebie jako "wierzący, ale niepraktykujący" polega na tym, że traktują wiarę jedynie jako przekonanie filozoficzne lub prywatny światopogląd. Redukują chrześcijaństwo do poziomu idei – zestawu zasad moralnych, wewnętrznych przekonań lub emocjonalnego doświadczenia, które można nosić w sercu bez potrzeby praktykowania. Tymczasem chrześcijaństwo nigdy nie było jedynie ideą. Od samego początku było relacją osobistą, dynamiczną, konkretną więzią z Bogiem. W takim rozumieniu wiara nie jest czymś oderwanym od rzeczywistości. Potrzebuje ciała, potrzebuje gestu, słowa, wspólnoty. Potrzebuje sakramentów, które są zewnętrznymi znakami wewnętrznej łaski, widzialnymi środkami niewidzialnego działania Boga. Wiara potrzebuje Kościoła, bo to właśnie w nim Bóg pozostaje obecny w Eucharystii, w spowiedzi, w liturgii.
Kiedy ktoś mówi: "Wierzę, ale nie chodzę do Kościoła", w gruncie rzeczy mówi: "Wierzę w istnienie Boga, ale nie chcę trwać w relacji z Bogiem na Jego warunkach". To stwierdzenie może brzmieć niewinnie, ale w rzeczywistości jest poważną rezygnacją z jednego z fundamentów chrześcijaństwa: wspólnoty z Chrystusem poprzez Jego Ciało – Kościół. To jakby mąż powiedział: "Kocham moją żonę, ale nie mam czasu z nią rozmawiać, jeść wspólnie posiłków ani spędzać z nią czasu". Miłość oderwana od codziennych gestów szybko staje się pustym słowem. Relacja, której się nie pielęgnuje, obumiera. Nawet najczystsza intencja, jeśli nie prowadzi do działania, staje się martwa.
Między zgorszeniem a wymówką
Nie można udawać, że problem nie istnieje. Wiele osób, które dziś określają się mianem "wierzących, ale niepraktykujących", nosi w sobie rzeczywiste zranienia, poczucie rozczarowania i zgorszenia. Skandale seksualne w Kościele, nadużycia władzy, finansowe nieprawidłowości, chciwość, chłód duszpasterski czy jawne zaangażowanie polityczne części duchowieństwa – to wszystko zostawiło ślad. I nie można tego po prostu zamieść pod dywan. Kiedy ktoś mówi: "Nie wierzę w księży", często nie mówi tego z nienawiści, ale z bólu. Z utraty zaufania. Z poczucia zdrady.
Ale właśnie tu rodzi się pytanie: czy grzech człowieka może być wystarczającym powodem, by porzucić Boga? Czy zło, choćby najbardziej bolesne, może przekreślić świętość, która pochodzi od Boga?
Odrzucanie całego Kościoła z powodu grzechu jego członków przypomina rezygnację z leczenia tylko dlatego, że kilku lekarzy popełniło błędy. Albo porzucenie edukacji, bo nauczyciel okazał się niekompetentny. Trzeba umieć oddzielić to, co ludzkie i grzeszne, od tego, co święte i Boże. Kapłan może być słabym, upadłym człowiekiem, ale wciąż to przez jego ręce Bóg działa w sakramentach. To nie on sam uzdrawia, rozgrzesza i konsekruje. To Bóg, który posługuje się grzesznikiem. I właśnie w tej tajemnicy kryje się ogromna lekcja pokory, zarówno dla duchownych, jak i dla świeckich.
To nie znaczy, że należy milczeć wobec zła. Wręcz przeciwnie. Zło trzeba nazywać po imieniu, przeciwdziałać mu i naprawiać jego skutki. Ale nie wolno z powodu zła odrzucić dobra. Jezus nie przestaje być obecny w Kościele. Przeciwnie, to właśnie tam wciąż czeka, nawet gdy Jego przedstawiciele zawodzą.
Zgubiona wspólnota, zatracona tożsamość
Wielu katolików, którzy odwrócili się od praktyki religijnej, nie znalazło niczego w zamian. Nie poszli do innej wspólnoty, nie zaczęli się modlić w nowy sposób, nie stworzyli relacji opartej na duchowości. Po prostu – przestali. Przestali chodzić na Mszę, przestali się modlić, przestali słuchać Słowa Bożego. Zostali sami.
Ta duchowa samotność często nie jest od razu widoczna. Może być przykryta codziennością, sukcesami zawodowymi, relacjami, podróżami. Ale prędzej czy później wychodzi na wierzch – jako wewnętrzna pustka, brak sensu, rozedrganie, samotność istnienia. Bez wspólnoty wiara się rozmywa. Przestaje być żywa i konkretna. Staje się coraz bardziej mglista, mityczna, subiektywna. Aż w końcu nie wiadomo już, w co się właściwie wierzy i czy w ogóle się jeszcze wierzy.
Msza Święta to nie miejsce, gdzie "idę po coś dla siebie". To miejsce, gdzie idę z sobą – by dać siebie innym. By razem z nimi trwać w obecności Boga. Wiara to nie droga samotnego pielgrzyma, ale wspólna wędrówka. I tylko wspólnie, przez wsparcie, świadectwo, modlitwę i sakramenty można dojść do celu.
Dlaczego teraz jest ich więcej?
Współczesny wzrost liczby katolików określających się jako "wierzący, ale niepraktykujący" nie jest przypadkowy ani jednowymiarowy. To złożone zjawisko, u którego podstaw leży szereg przemian społecznych, kulturowych i duchowych. Jednym z najważniejszych czynników jest indywidualizm. Dominujący dziś paradygmat myślenia, według którego to jednostka decyduje o wszystkim, także o kształcie swojego życia duchowego. Współczesny człowiek nie chce narzucanych rytuałów, nie ufa instytucjom, unika struktur. Pragnie duchowości "na własnych zasadach", dostosowanej do swojego rytmu życia, przekonań, nastrojów i potrzeb. Zamiast wejść w tradycję i poddać się formacji, tworzy swoją własną, subiektywną religijność, w której często nie ma miejsca ani na sakramenty, ani na wspólnotę.
Drugim ważnym elementem jest konsumpcjonizm, który kształtuje nie tylko styl życia, ale i mentalność. Niedziela – dawniej dzień święty – dziś coraz częściej staje się dniem zakupów, odpoczynku, Netflixa, wypadów za miasto. Trudno wstać i wyjść z domu, by uczestniczyć w czymś, co wymaga skupienia, uwagi, wyciszenia. Msza Święta staje się konkurencją dla serialu, śniadania w kawiarni czy biegania. A jeśli wiara nie przynosi natychmiastowej przyjemności lub efektu, zostaje odsunięta na bok.
W tle tego wszystkiego kryje się jeszcze głębszy problem – brak prawdziwej formacji. Wielu ludzi dorastało w atmosferze religijnej tradycji, ale nie spotkało w niej żywego Boga. Chodzili do kościoła, bo tak wypadało, przystępowali do sakramentów, bo "trzeba było". Ale nigdy nie doświadczyli osobistej relacji z Chrystusem. Gdy dorośli i mogli sami decydować, po prostu przestali. Bo nie było w nich korzenia. Ich wiara była płytka, wyuczona, pozbawiona treści. Nic dziwnego, że tak łatwo z niej zrezygnowali.
Do tego dochodzą realne zranienia. Kościół instytucjonalny bywa miejscem chłodnym, biurokratycznym, zamkniętym. Zamiast wspólnoty – bywa lęk. Zamiast gościnności – dystans. Zamiast towarzyszenia – moralizatorstwo. W takiej atmosferze wielu ludzi nie czuje się zaproszonych, tylko ocenianych. A przecież nikt nie chce wracać tam, gdzie nie czuje się akceptowany.
Ostatnim, ale bardzo silnym czynnikiem, jest antyklerykalizm obecny w mediach i popkulturze. Stała narracja o Kościele jako źródle zła, opresji, hipokryzji, przemocy symbolicznej i seksualnej, skutecznie podważa zaufanie, nawet tych, którzy w głębi duszy wciąż tęsknią za duchowością. W takich warunkach coraz trudniej przyznać się publicznie do wiary, a jeszcze trudniej wytrwać w jej praktykowaniu. W efekcie wielu ludzi woli pozostać w duchowej szarej strefie, wierzyć "gdzieś tam", "po swojemu", ale nie narażać się na osąd ani wysiłek.
Zamknięte drzwi czy otwarte serce?
Kościół nie jest klubem dla doskonałych. Jest szpitalem dla chorych. I każdy wierzący, niezależnie, czy praktykujący, czy nie, powinien zadać sobie pytanie: czy naprawdę chcę żyć w relacji z Bogiem, czy tylko usprawiedliwić swoje zaniedbania duchowe? Bo prawda jest taka, że najczęściej nie przestaje się praktykować z powodu argumentów, tylko z powodu zaniku potrzeby.
A potem, by zagłuszyć wyrzuty sumienia, budujemy narrację: "Kościół mnie nie interesuje", "Wystarczy mi modlitwa w domu", "Wszyscy księża są tacy sami". Ale to nie są powody. To są wymówki. Bo prawdziwe spotkanie z Bogiem prędzej czy później prowadzi do pragnienia sakramentów.
Nie chodzi o to, by wszystkich "nawrócić do Kościoła", jakby chodziło tylko o statystykę. Chodzi o to, by pomóc odnaleźć na nowo smak wiary, który objawia się w Eucharystii, we wspólnocie, w ciszy modlitwy, w Słowie Bożym czytanym wspólnie.
Przebudzenie zaczyna się od jednego kroku
Dla wielu katolików drzwi kościoła są zamknięte od lat. Nie z powodu ekskomuniki, ale z powodu obojętności. A przecież wystarczy jeden krok: wejść, uklęknąć, posłuchać, poprosić. Nawet jeśli nie wszystko rozumiem. Nawet jeśli nie wszystko mnie przekonuje. Nawet jeśli ksiądz, który odprawia Mszę mi nie pasuje.
Wiara potrzebuje ciała. Potrzebuje liturgii. Potrzebuje drugiego człowieka. Potrzebuje wspólnoty. I choć Kościół czasem rani, to w nim Bóg wciąż działa.
Skomentuj artykuł