Ks. Jan Kaczkowski: chrześcijaństwo to najpiękniejsza religia świata
Chrześcijaństwo to najpiękniejsza religia świata. W której religii możesz do Boga powiedzieć: Ojcze? W której religii możesz do Boga powiedzieć: bracie? W której Bóg stał się bezbronnym dzieckiem, będąc przecież wielkim i nieogarnionym? Który rozwijał się, rósł, dojrzewał – był nastolatkiem, więc zapewne podobały mu się dziewczyny, a rano doświadczał tego, czego doświadcza każdy zdrowy mężczyzna? To jest fascynujące, ponieważ Chrystus także przez biologię dokonuje dzieła odkupienia, czyli spala się do końca.
Oddaje swoje ciało, w cudowny sposób zmartwychwstaje. Odzyskuje jakąś formę ciała, a my pewnie będziemy mieć zbliżoną po naszym zmartwychwstaniu, jak przypuszcza teologia. Na razie my, jako ta spocona biologia, która czasem z siebie wydaje nieprzyjemny zapach, mamy niezwykły przywilej przyjęcia Jego Ciała. Ta bliskość Boga, w dwójnasób bliskość – On przyjął nasze ciało, a my z ołtarza przyjmujemy Jego Ciało, prawdziwe, realne, substancjalne Ciało – to nie jest sen. To jest On, choć się „myli wzrok i smak, a kto się im poddaje, temu wiary brak”.
Chorowanie i mówienie o własnej śmierci, przetrawienie tego wszystkiego, pozwoliło mi na nowo odkryć bliskość Boga przez fakt wcielenia. Wszyscy chorzy chorują też biologicznie, ale przecież, na litość boską, Pan Bóg z naszymi chorobami nie ma nic wspólnego; w tym sensie, że Bóg nie siedzi na chmurze i nie mówi: „Kaczkowski, wasza gęba mi się nie podoba, będziecie mieć mutację nowotworową”. Ktoś powie, że Pan Bóg mógłby każdą z chorób zatrzymać. Wciąż mam przed oczami papieża Benedykta, który rozmawiał przez internet z dziećmi. Jedno z pytań zadała dziewczynka z Japonii, nawiązując do mającego tam miejsce tsunami, które zabiło ponad dwanaście tysięcy osób. „Ojcze Święty – pytała – dlaczego?”. A ten wielki, mądry teolog, z bezbrzeżną szczerością i bezradnością odpowiedział: „Nie wiem”.
My, polscy księża, którzy uważamy, że powinniśmy mieć odpowiedź na wszystkie pytania świata, mówimy: „To tajemnica” albo: „Po tamtej stronie życia wszystko nam się ułoży”. Lepiej uczmy się pokory od Benedykta XVI. Jeżeli zaś zaczniemy Boga obwiniać o wszystko, co się dzieje złego w naszym życiu, zaczniemy wygrażać Mu palcem i przeklinać, to cóż nas uchroni przed utratą wiary? Bóg nie jest poza naszym matriksem, jest w nim, jest w nas, jest dramatycznie blisko każdego. Na poziomie emocji, jako dyrektor hospicjum, przeżywam dramaty moich pacjentów. Na poziomie emocji rozumiem ich wściekłość. To taka wściekłość, że ktoś musi dostać po głowie, a Pana Boga nie widać, więc Jemu najłatwiej dołożyć. Jemu lub ewentualnie Jego naziemnemu personelowi, czyli mnie.
Chrześcijaństwo nie jest religią cierpiętników. Bóg zbawił świat przez własne cierpienie. On, wielki Bóg w człowieczym ciele, wziął na siebie całe cierpienie świata. Ale naprawdę: Bóg nie potrzebuje naszego bólu, żeby jeszcze doskonalej zbawić świat. Dobrze wiemy, że wystarczyłaby jedna kropla krwi Chrystusowej, żeby cały świat był zbawiony. Świat już jest odkupiony i zbawiony! Jak praktycznie sobie z tym poradzić? Kiedy, dajmy na to, wywalono by cię niesprawiedliwie z pracy, to w tej niesprawiedliwości Chrystus będzie z tobą. Jeżeli dowiadujesz się o ciężkim, a nawet śmiertelnym rozpoznaniu chorobowym, to przecież Chrystus cię nie zostawia, lecz jest stale z tobą.
Na początku kapłaństwa najbardziej imponowali mi młodzi ludzie, którzy regularnie praktykowali. W środowisku, z którego wyszedłem, nie znałem takich osób. Przecierałem oczy ze zdumienia, poznając w Pucku wierzących nastolatków, którzy co niedziela chodzili na Mszę, raz w miesiącu do spowiedzi, a w październiku regularnie odmawiali różaniec. Oni nie potrzebowali lekarzy. Lekarzy potrzebowali ludzie ze środowiska, z którego ja wyszedłem. Odwołując się do świętego Mateusza, chciałem stać się tym, który łączy, który nikogo nie odrzuca. Dlatego nagroda „Pontiści” („dla budującego mosty” przyznana przez warszawski ...) jest dla mnie bardzo ważna, gdy wiem, że znalazłem się być może u kresu mojego życia i kapłaństwa. To znaczy, że bardziej łączyłem, niż dzieliłem, i oby tak było jak najdłużej.
Cytat z Ewangelii odnoszę w dużej mierze do osób niewierzących, wszystkich tych, którzy uczciwie szukają. Dlatego na obrazku zamieściłem reprodukcję obrazu Rembrandta Powrót syna marnotrawnego. Dłonie ojca są na nim różne. Jedna jest twarda, męska, a druga delikatna, kobieca. To pokazuje i Boże ojcowskie wymagania, i Bożą matczyną czułość. W przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 11–32) najbardziej porusza mnie wzruszenie ojca na widok powracającego syna. Tu każde słowo jest ważne. „A gdy był jeszcze daleko”, ojciec „wzruszył się głęboko”, „wybiegł mu na spotkanie”. Ta symboliczna dynamika sceny mówi wszystko o relacji Bóg–człowiek. O Bogu, który wybiega do człowieka, chciałem mówić ludziom wokół.
Często w Kościele kierunek jest odwrotny. Najpierw stawia się przed człowiekiem listę celów moralnych do osiągnięcia, a dopiero potem mówi się o Bogu. Wymagamy niekiedy od człowieka nadzwyczajnego aktu pokuty, radykalnego potępienia całego dotychczasowego życia. Jest to psychologicznie niemożliwe.
Dla mnie jako księdza ważne jest zdanie świętego Pawła: „Wszyscy mnie opuścili, tylko Łukasz jest ze mną” (por. 2 Tm 4, 16.11). Być przy drugim człowieku. W moim przypadku okazało się wkrótce, że chodzi o człowieka chorego i umierającego, wobec czego metafora roli lekarza zyskała niemalże dosłowność. Kiedyś zresztą przez moment zastanawiałem się nad studiami medycznymi lub prawniczymi. Teraz, będąc księdzem, bioetykiem i pracując w hospicjum, spełniłem chyba po części tamte plany. W powołaniu księdza można mieć szansę na to, by pielęgnować również inne pasje.
Skomentuj artykuł