Ks. Rajewski: staram się nie unikać prawdy, nawet jeśli jest ona trudna [ROZMOWA]

fot. © Mazur/cbcew.org.uk

Staram się nie tłumić bolesnych emocji i nie próbuję chować się za eufemizmami, ale z odwagą, pokorą i wiernością Ewangelii próbuję odsłaniać przed czytelnikiem moje własne rany, dzielić się doświadczeniem osobistego bólu, niezrozumienia i zmagania z rzeczywistością, która – choć nosi nazwę Kościoła – czasem rani, zamiast leczyć.

Michał Lewandowski: Dlaczego zdecydowałeś się napisać książkę o tak prowokacyjnym tytule "Zgorszeni Kościołem"? Czy celowo chciałeś sprowokować czytelników?

DEON.PL POLECA

 

 

Powodów było kilka. Przede wszystkim sam czułem się zgorszony postępowaniem „funkcjonariuszy Kościoła” wobec mnie a także wobec parafian, którzy zostali powierzeni mojej opiece i trosce. Byliśmy zgorszeni tym, co próbowano z nami zrobić. Byliśmy zgorszeni zakłamaniem, hipokryzją, ogromem kłamstw i manipulacji. Większość z nas do dzisiaj nie może wyleczyć się z tego traumatycznego doświadczenia, które wielu ludzi poraniło, zraziło, zniechęciło do Kościoła, zgorszyło. Wtedy pomyślałem, że kolejna moja książka będzie nosiła właśnie taki tytuł. Nie zastanawiałem się wówczas nad jego prowokacyjnym charakterem. Widziałem w nim raczej kontynuację poprzedniej książki mojego autorstwa pt. „Zgorszeni Bogiem” (Wyd. WAM, 2022).

Ks. Bartosz Rajewski: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „mogą Go widzieć tylko tonący" – cytując Leonarda Cohena. Jak to doświadczenie „tonięcia" wpłynęło na powstanie Twojej drugiej książki?

Doświadczenie „tonięcia” a nawet „podtapiania” było tutaj kluczowe. Paradoksalnie to właśnie w trudnych doświadczeniach, kiedy niemal toniemy, albo gdy ktoś chce nas „utopić”, Bóg jest najbliżej nas. Czy najłatwiej Go wtedy zobaczyć? Pewnie różne będą tutaj nasze doświadczenia. Moje doświadczenie jest właśnie takie, że Bóg zawsze towarzyszył mi w tych wszystkich ciemnościach. Chciałem zatem podzielić się z czytelnikami moim doświadczeniem Boga i pokazać, jak rozpoznaję Jego obecność i Jego działanie w różnych życiowych sytuacjach i wydarzeniach. Chciałem pokazać Boga, którego rozpoznaję w Słowie Bożym. W końcu chciałem się podzielić doświadczeniem Boga, którego widzę, gdy patrzę w historię mojego życia i w historię naszej parafii.

Adresujesz książkę do ludzi, którzy coraz częściej zastanawiają się, „jak nie zgorszyć się Kościołem?; jak w nim, mimo wszystko, wytrwać i być jego częścią?; czy jest to w ogóle możliwe?”. Jakie konkretne odpowiedzi znajdują w niej tacy ludzie?

DEON.PL POLECA


Odpowiedzią są moje osobiste doświadczenia, czasem niełatwe, z których udało mi się wyjść umocnionym i odnowionym. Myślę, że są to swoiste świadectwa nadziei, które w Jubileuszowym Roku Nadziei nabierają szczególnego znaczenia. Jestem głęboko przekonany, że potrzebujemy dzisiaj takich świadectw. Głosów niepokornych, ale wiernych. Głosów, które – choć poranione – nie zamknęły się w goryczy. Te moje świadectwa mogą być pomocą w „kościelnym rachunku sumienia”. Przede wszystkim jednak niosą nadzieję, że to, co kruche, może być odnowione. Nie jest to książka wygodna. Jest bolesna, miejscami nawet szorstka. Przede wszystkim jednak jest zapisem – czytelnicy donoszą, że poruszającym – mojej osobistej drogi wiary i wiary wspólnoty, której od 11 lat jestem proboszczem. Właśnie dlatego ta książka jest prawdziwa. Przypomina, że nie wystarczy mówić o miłosierdziu, jeśli go nie praktykujemy. Nie wystarczy mówić o jedności, jeśli nie potrafimy przygarniać zranionych. Nie wystarczy mówić o Kościele jako rodzinie, jeśli zamykamy drzwi przed tymi, którzy nie pasują do naszych oczekiwań. Staram się pisać o Kościele nie z pozycji oskarżyciela, ale tego, który czuje się jego częścią i bierze na siebie konkretną za Kościół odpowiedzialność.

Jakie są główne tematy poruszane w książce? Które fragmenty uważasz za najważniejsze?

Przed wszystkim staram się nie unikać prawdy, nawet jeśli jest ona trudna. Staram się nie tłumić bolesnych emocji i nie próbuję chować się za eufemizmami, ale z odwagą, pokorą i wiernością Ewangelii próbuję odsłaniać przed czytelnikiem moje własne rany, dzielić się doświadczeniem osobistego bólu, niezrozumienia i zmagania z rzeczywistością, która – choć nosi nazwę Kościoła – czasem rani, zamiast leczyć. W książce staram się jednak przede wszystkim pokazać to, że doświadczenie zranienia nie rodzi we mnie frustracji i tak powszechnego dzisiaj defetyzmu. Wręcz przeciwnie – staram się motywować do poszukiwania dróg wyjścia z kryzysu, wskazywać na wciąż tryskające źródła niezawodnej nadziei i prezentować Kościół, który jest blisko ludzi, stara się być autentycznym szpitalem polowym i przestrzenią opatrywania ran. Książka „Zgorszeni Kościołem” to nie manifest przeciw, ale wołanie o przemianę i nawrócenie. To nie akt oskarżenia, lecz głęboka medytacja nad ranami, które mogą – z łaską Bożą – stać się początkiem oczyszczenia. Chcę w niej pokazać, że – dzięki Bogu – mimo ran nie przestałem wierzyć, mimo rozczarowań nie porzuciłem nadziei, mimo niesprawiedliwości nie odwróciłem się od wspólnoty. To głos przypominający, że Kościół nie jest instytucją bez skazy, lecz żywym organizmem złożonym z grzesznych, słabych, a zarazem spragnionych Boga ludzi. Mam nadzieję, że jakoś mi się to udało.

Jak odnosi się książka do współczesnych problemów Kościoła – skandali, odejść wiernych, kryzysu wiary?

W pewnym sensie wspomniane przez Ciebie współczesne problemy Kościoła są punktem wyjścia dla tej książki. Nie skupiam się jednak na trudnych doświadczeniach i skandalach, które są przecież – dobrze o tym wiemy – wnikliwie badane, opisywane i szeroko komentowane. Nie chciałem pisać kolejnej skandalizującej książki o złu, które dzieje się w Kościele. Owszem, pokazuję zło, którego bardzo mocno doświadczyłem ja i moi parafianie, ale nie to stanowi centrum książki. Doświadczenie zła, krzywdy i niesprawiedliwości – powtórzę – jest punktem wyjścia. Treścią książki są natomiast pozytywne doświadczenia i pełne nadziei świadectwo, które może być odpowiedzią na kościelne problemy. Staram się odważnie wskazać na konieczność roztropnego oczyszczania Kościoła przy jednoczesny zachowaniem ostrożności i unikaniu palenia mostów. Na każdej stronie pokazuję, że mimo zgorszenia, nie przestałem kochać Kościoła, jak się kocha rodzinę: nie za jej doskonałość, ale dlatego, że jest domem, w którym człowiek może najpełniej się rozwijać, dojrzewać i wzrastać. Na każdej stronnicy tej książki staram się pokazać, a nawet udowadniać, że w tej kościelnej rodzinie i w tym eklezjalnym domu wciąż mieszka Bóg, który „nie złamie trzciny nadłamanej i nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42,3). Mam nadzieję, że dla wielu czytelników ta książka może stać się umocnieniem i źródłem nadziei, ale także impulsem do refleksji, do modlitwy i – nade wszystko – do konkretnych działań, które sprawią, że nasz Kościół będzie coraz bardziej domem dla wszystkich. Nawet – i zwłaszcza – dla tych, którzy zostali w jakiś sposób zniechęceni, odepchnięci, poranieni lub nawet odrzuceni. Bo prawdziwie ewangeliczny Kościół to taki, który przyjmuje każdego, przywraca nadzieję i opatruje rany ludzkich serc.

O duszpasterstwie w Londynie

Jesteś proboszczem polskiej parafii w jednej z najdroższych dzielnic świata – Kensington & Chelsea w Londynie. Jak to wpływa na charakter duszpasterstwa?

Tak, to prawda – jeszcze przez nieco ponad dwa miesiące jestem proboszczem tej niezwykłej parafii. Dokładnie w niedzielę, 28 września o godzinie 13.30 pożegnam się z moją piękną kościelną rodziną, z którą pielgrzymowaliśmy razem, drogami i bezdrożami wiary przez ostatnie 11 latach. Już teraz serdecznie zapraszam do wspólnego dziękczynienia. Masz również rację wspominając wyjątkowe położenie parafii, która znajduje się w sercu Londynu, w najdroższej dzielnicy Europy. Mieszka tu zaledwie kilka polskich rodzin. Większość parafian dojeżdża do kościoła, poświęcając nierzadko połowę niedzieli, jedynego swojego wolnego od pracy dnia. Po drodze mają inne parafie – polskie i angielskie, ale jadą do swojej wspólnoty, za którą czują się odpowiedzialni. To jest odpowiedź na pytanie o jakość Kościoła i jakość wspólnoty parafialnej. Przez czternaście lat kapłaństwa tylko raz, jeden jedyny raz, pewien ksiądz zadał mi pytanie: „Ile osób zaangażowanych jest w waszą parafię?”. I to jest właściwie postawione pytanie. Pytanie nie o ilość, ale o świadomość i odpowiedzialność. Bo nie ilość parafian świadczy o jakości wspólnoty, ale rzeczywiste zaangażowanie parafian, branie odpowiedzialności za wspólnotę, świadomość bycia rodziną. Odpowiedzialność to słowo kluczowe w życiu naszej parafii. Gdybyśmy nie czuli się za nią odpowiedzialni, ta parafia już dawno przestałaby istnieć.

Przez dwa lata parafia była bez własnej świątyni. Jak to doświadczenie „kościelnej bezdomności" wpłynęło na ciebie i wspólnotę?

W lipcu 2021 roku, po niemal 80 latach, decyzją ojców filipinów, zostaliśmy pozbawieni możliwości korzystania z dotychczasowego naszego kościoła – Little Brompton Oratory. Ta niezrozumiała, ale też krzywdząca i w pewnym sensie niesprawiedliwa dla naszej parafii decyzja nie tylko uniemożliwiła nam podjęcie intensywnych działań koniecznych do odtworzenia zniszczonego przez pandemię duszpasterstwa, ale również skutecznie utrudniła nam zwyczajne funkcjonowanie. Dla ukazania pełnego obrazu tej sytuacji, nie można przemilczeć faktu, że współpraca z oratorianami – gospodarzami Little Brompton Oratory – nigdy nie była łatwa. Moi poprzednicy, z wyjątkiem chyba śp. ks. Tadeusza Kukli, nie mieli z zakonnikami żadnych relacji. Ze swojej strony starałem się to zmienić. Uczestniczyłem we wszystkich wydarzeniach tej zakonnej parafii, zawsze też zapraszałem ojców i braci do udziału w naszych parafialnych świętach. Nie pamiętam, by kiedykolwiek z tych zaproszeń skorzystali. Starałem się też dbać o relacje, przygotowując w czasie każdych świąt specjalne upominki i kosze z polskimi frykasami kulinarnymi. Niewiele to jednak wniosło. Niejednokrotnie musieliśmy przerywać nabożeństwa, ponieważ takie było, niczym nieumotywowane, życzenie któregoś z zakonników. Zdarzało się, że nie mogliśmy dokończyć spowiedzi w czasie rekolekcji wielkopostnych, ponieważ któryś z ojców nagle stwierdzał, że „spowiadamy zbyt wielu wiernych, a ponieważ oni tyle nie spowiadają, trzeba zachować równowagę”. Trudności nie brakowało. Zawsze czuliśmy się ludźmi drugiej kategorii, katolikami „gorszego sortu”. Nie będę tutaj cytował, w jaki sposób niektórzy zakonnicy odnosili się do osób narodowości polskiej. Wierzcie mi jednak, że było to niestety coś więcej, niż „tylko” rasistowskie epitety. Napisałem o tym przed laty na moim facebookowym profilu, a ów post wywołał prawdziwą burzę. Coś we mnie wtedy pękło. Uznałem, że czas ujawnić pewne, wcześniej przemilczane fakty. Stało się to po tym, jak w marcu 2023 roku, gdy już nie było polskiej parafii przy Little Brompton Oratory, działacze pewnego polskiego ugrupowania politycznego, zorganizowali nie gdzie indziej, ale właśnie w jednej z sal kompleksu Brompton Oratory imprezę, podczas której medalami Ministra Edukacji zostali odznaczeni „polscy patrioci”. W miejscu, z którego nas – Polaków – wyrzucono, przypinano na piersiach medale innym Polakom. Wtedy rzeczywiście coś we mnie pękło.

W tym czasie zatem bardzo boleśnie doświadczyliśmy swoistej „kościelnej bezdomności” i marginalizacji. Po ponad roku znacznie ograniczonego korzystania z kościoła Maria Assumpta Chapel na High Street Kensington oraz wielu miesiącach intensywnych poszukiwań, udało nam się znaleźć wspólnotę, która nas przyjęła i użyczyła nam swojej świątyni, gdzie od ponad trzech lat możemy kontynuować zakłócony przez pandemię oraz decyzję ojców filipinów dynamiczny rozwój naszej parafii. Jest to wspólnota Kościoła anglikańskiego, co w całej tej historii jest najpiękniejsze!

Jak to się stało, że trafiliście właśnie tam?

Codziennie spacerowałem i odwiedzałem poszczególne kościoły w dzielnicy Kensington & Chelsea. Zwracałem uwagę zwłaszcza na porządek Mszy św. i nabożeństw. Chodziło o to, żebyśmy mogli wpasować się z naszym polskim duszpasterstwem. Tak natrafiłem na kościół św. Stefana. Był to jednak kościół anglikański. Skontaktowałem się z proboszczem, który natychmiast mi odpowiedział, że są zainteresowani współpracą, ale w najbliższych miesiącach świątynia będzie wyłączona z użytku ze względu na prace remontowe. Zaproponował mi jednam inne opcje. Jedną z nich był kościół św. Kutberta. Odwagi dodał mi także kard. Grzegorz Ryś, który w podjęciu tej współpracy ekumenicznej widział wielką szansę, a nie zagrożenie. Nim jednak na dobre tam trafiliśmy, miałem sen, którym chciałbym się podzielić. W lutym 2022 roku, w pewien piątkowy wieczór, gdy musiałem podjąć decyzję, czy anglikański kościół św. Kutberta jest rzeczywiście miejscem przeznaczonym dla naszej parafii, w którym widzi i chce nas Bóg, ogarnęło mnie przejmujące uczucie lęku. Po prostu i najzwyczajniej w świecie wystraszyłem się tak poważnej decyzji, mającej kluczowe znaczenie dla przyszłości naszej parafii. Jednocześnie, gdzieś z tyłu głowy, cały czas „coś” mówiło mi, żeby o tym nie myśleć, nie zastanawiać się i po prostu iść spać. Postanowiłem zatem „przespać się” z trudną decyzją, którą miałem podjąć. Kiedy obudziłem się po raz pierwszy i spojrzałem na zegarek, była 4:12 rano, a ja wciąż czułem niepokój i lęk. Ponownie zapadłem w głęboki sen. Właśnie wtedy przyśniła mi się uroczysta inauguracja naszej parafii w kościele św. Kutberta, która zbiegła się z naszym parafialnym odpustem ku czci św. Wojciecha. Przepiękna świątynia była wypełniona po brzegi, a homilię głosił o. Adam Szustak. Poczułem ulgę i wolność. Gdy się obudziłem, spokój i poczucie bezpieczeństwa wypełniało moje serce. Wiedziałem już jaką decyzję podjąć. Wiedziałem też kiedy zorganizować inaugurację. Nie wiedziałem tylko, jakim cudem tej uroczystości miałby przewodniczyć jeden z najbardziej rozchwytywanych polskich kaznodziejów. Napisałem do niego maila i poszedłem do kościoła. Otworzyłem Ewangelię. Przeczytałem w niej: „Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwu mężów, stojących przy Nim”. Nadeszła odpowiedź od „Ekipy Langusty”, czyli z sekretariatu o. Adama. „To chyba rzeczywiście jakiś cud, bo to jedyny wolny termin ojca w tym roku i chętnie do was przyjedzie” – napisali. Warto czasem – jak Abraham – zapaść w głęboki sen. Zwłaszcza wtedy, gdy ogarnia nas lęk. Po przebudzeniu może się bowiem okazać, że – jak Piotr, Jakub i Jan – ujrzymy chwałę Boga.

Jakie są największe wyzwania w pracy z Polonią na emigracji? Czy młode pokolenie, urodzone już w Wielkiej Brytanii, potrzebuje innych form duszpasterstwa?

Wyzwania są takie same, jak dla całego Kościoła. Każdy chrześcijanin ma przed sobą zawsze jedno najważniejsze, fundamentalne wyzwanie i jest nim naśladowanie Chrystusa oraz stawania się jak Chrystus, upodabnianie się do Mistrza. To także powinno być wyzwanie, z którym nieustannie mierzy się każda parafia i każda wspólnota chrześcijańska. Takie jest zatem nasze największe wyzwanie z jakim się mierzymy – czy stajemy się wspólnotą coraz bardziej Chrystusową, coraz bardziej żyjącą Ewangelią, przyciągającą innych i czyniącą innych uczniami Jezusa Chrystusa. Tak postawione pytanie jest zarazem pytaniem o naszą tożsamość oraz o naszą skuteczność ewangelizacyjną. To kwestia fundamentalna i pierwszorzędna. Oczywiście formy duszpasterstwa powinny, a nawet muszą być dostosowane do londyńskich realiów życia. Kiedyś pewien biskup wypomniał mi, że w parafii nie pielęgnujemy pierwszych piątków miesiąca. Otóż rzeczywiście nie mamy takiej praktyki, ponieważ żyjemy w diasporze, rozproszeni na ogromnym obszarze i nie jest możliwe, by parafianie w piątkowy wieczór, po całym tygodniu pracy przyjechali do kościoła na przykład na godzinę 21, bo taka musiałaby być godzina nabożeństwa, żeby wszyscy mogli dojechać. Nie mogę tego od ludzi wymagać. Inną kwestię jest chociażby przygotowanie dzieci do I Komunii św. Realia są takie, że to przygotowanie musi dzisiaj odbywać się w języku polskim, ale też w języku angielskim. Bardziej niż na wiedzę, nacisk kładziemy na relacje dzieci i ich rodzin z Jezusem, staramy się ich zintegrować z parafią, stworzyć autentyczne relacje, uczynić z nich nowych uczniów Chrystusa.

Staramy się też korzystać z różnych narzędzi, jakie daje nam Kościół. W ostatnich latach takim solidnym narzędziem był Synod o synodalności, w którym nasza parafia, jako jedyna polska parafia z Londynu, aktywnie uczestniczyła. Dzisiaj takim narzędzie jest Rok Jubileuszowy, który zaprasza nas do odnowienia w naszym życiu nadziei. Duszpasterstwo zmienia się także i kształtuje według aktualnego nauczania papieży, a my w ostatnich latach czerpaliśmy z nauczania papieża Franciszka pełnymi garściami. Kolejnymi źródłami zmian w duszpasterstwie są – powiedzmy sobie – czynniki zewnętrzne. Dla nas dużym wyzwaniem była utrata kościoła, o której wcześniej wspomniałem. Jeśli dołożyć do tego doświadczenie pandemii i Brexitu, w skutek których nagle zaczęła się zmniejszać populacja Polaków w Wielkiej Brytanii, zwłaszcza w Londynie, bez trudu można zrozumieć, że duszpasterstwo w sercu Londynu ma swoją specyfikę.

Obecnie parafia funkcjonuje w anglikańskim kościele św. Kutberta. Jak wygląda ta współpraca z anglikanami w praktyce?

Świetnie! Doskonale! Owocnie! Nieporównywalnie lepiej niż z katolickimi zakonnikami. Od ponad trzech lat nasze budowania wspólnoty opiera się o ważny fundament: ekumenizm. Zostaliśmy przyjęci przez wspólnotę Kościoła anglikańskiego. Konkretni ludzie, na czele z ks. Paulem Bagottem i ks. Jamesem Chegwiddenem, otworzyli przed nami drzwi swojego domu, przyjęli bezdomnych, zaufali nam i zrezygnowali z części swojego komfortu. To dla nas nie tylko wielka łaska, ale też konkretne zobowiązanie. Szukamy zatem tego, co nas łączy i staramy się niwelować to wszystko, co – jako uczniów Jezusa Chrystusa – nas dzieli. Wzajemnie się ubogacamy i świadczymy o tym, że komunia między członkami Kościoła katolickiego z innymi chrześcijanami jest silniejsza od wszelkich więzi etnicznych i narodowościowych. Razem z anglikanami szukamy dróg prowadzących do jedności, co w naszym przypadku staje się coraz mocniejszą siłę ewangelizacyjną.

To pionierski projekt ekumeniczny. Jakie są jego perspektywy i czy może być wzorem dla innych miejsc?

Nie wiem, czy jest to rzeczywiście projekt pionierski. Pewnie nie. Może pionierski o tyle, że dotyczy parafii działającej w ramach Polskiej Misji Katolickiej. Zdarza się bowiem, że jakaś wspólnota chrześcijańska, na przykład baptyści, korzysta ze świątyni metodystów, którą wynajmuje. Zdarza się też, że polska parafia wynajmuje świątynię od Kościoła anglikańskiego. Nie zdarza się jednak często, by dochodziło do pogłębionej współpracy ekumenicznej. W naszym przypadku jest inaczej. Nie ograniczamy się li tylko do transakcji i wynajmowania pomieszczeń. Od transakcji staramy się iść w stronę relacji i budujemy więzi między naszymi wspólnotami – katolicką św. Wojciecha i anglikańską św. Kutberta. Stąd też wynika nasze ekumeniczne zaangażowanie i poszukiwanie dróg prowadzących do jedności. Jedną z takich dróg jest z całą pewnością nowa ewangelizacja, którą nie tylko możemy, ale też powinniśmy podejmować wspólnie z braćmi innych wspólnot chrześcijańskich. Aktualnie wspólnie planujemy chociażby uczczenie kanonizacji bł. Carlo Acutisa, którego relikwie w naszej parafii czcimy.

Pytasz o perspektywy. Niestety również w tym względzie mam pewne obawy. Nie jest tajemnicą, że ekumenizm nie wszystkim się podoba. Ostatnio otrzymałem informację, że po moim wyjeździe z Londynu, ekumeniczna współpraca, której przecież gratulował nam i którą błogosławił papież Franciszek, ma zostać zakończona. Pojawiają się informacje, że władze Polskiej Misji Katolickiej chciałyby powrotu do Little Brompton Oratory. Mam nadzieję, że tak się jednak nie stanie. Byłaby to wielka strata i duszpasterska porażka, która spotkałaby się z wielkim niezadowoleniem i sprzeciwem parafian. Doświadczenie jednak pokazuje, że człowiek wciąż jeszcze nie zawsze jest drogą Kościoła.

O budowaniu wspólnoty

Wielokrotnie podkreślasz wagę relacji w parafii, żeby ludzie „przestali być dla siebie anonimowi". Jak praktycznie buduje się takie relacje w wielkim mieście?

Podczas spotkań naszej parafialnej grupy synodalnej zrodziło się hasło, które później bardzo mocno wybrzmiało w podsumowaniu całego Synodu: „Bóg mieszka w relacjach”. Nie wiem, na ile Rzym zwrócił uwagę na raport podsumowujący Synod w naszej parafii, ale wiem z pewnością, że część tego raportu pojawiła się w dokumentach synodalnych. Budowanie relacji w naszej parafii oparte jest na trzech filarach: Eucharystia i modlitwa – formacja i ewangelizacja – rekreacja i integracji.

Wielką prawdą o naszych wzajemnych relacjach w Kościele jest fakt, że są one zbudowane na szczególnym fundamencie, jakim jest Jezus Chrystus. On jest u początku naszych wzajemnych relacji. Gdyby nie Jezus Chrystus, prawdopodobnie nigdy byśmy się nawet nie poznali! Nigdy byśmy się nie spotkali! On jest fundamentem naszego spotkania w Kościele. Wszyscy przychodzimy na Eucharystię ze względu na Niego. Wtedy to właśnie On nam zadaje siebie nawzajem i mówi: „Chcę, żeby Duch Święty mieszkał w tym, co was łączy”. Każdy taki moment, kiedy sobie to uświadamiamy, jest bezcenny. Dlatego bezcenna jest nasza obecność na Eucharystii! Niedzielna Msza św., aktywny udział parafian zarówno w samej liturgii jak i w jej przygotowaniu – to kwestie fundamentalne. Codzienna modlitwa jednych za drugich ma ogromne znaczenie. Sam zresztą o tym przypominam. Kończąc każdą Mszę św. zapewniam moich parafian o codziennie modlitwie w ich intencjach i o to samo ich proszę. Do tego dochodzi możliwość godzinnej adoracji przed mszami sprawowanymi w dni powszednie oraz troska o uczestniczenie w tzw. nabożeństwach okresowych.

Ważna jest też formacja, która w naszej parafii jest naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Skutkiem formacji powinno być zaangażowanie w ewangelizację. Służą temu niemal wszelkie inicjatywy, jakie w naszej parafii podejmujemy: wydarzenia kulturalne, koncerty, premiery i promocje (nie tylko religijnych) książek, spotkania z ciekawymi gośćmi, liczne rekolekcje itd. Temu też służą wszystkie nowe formy poszukiwania człowieka, polegające nie tyle na czekaniu, że „ktoś przyjdzie”, ale na wychodzeniu poza mury (i mentalność!) kościoła, by człowieka znaleźć. Stąd też kluczowa jest obecność w mediach.

I w końcu rekreacja i integracja. Całkiem niedawno napisał do mnie jeden z parafian, Łukasz: Hasło: „Msza św. w naszej parafii bez pączka jest nie ważna” to świetny pomysł, żeby zbliżyć ludzi do siebie, pomóc im nawiązać kontakt, lepiej się poznać, budować relacje. Cieszy mnie, gdy widzę, że jestem na Mszy św. pośród ludzi, którzy przychodzą, bo chcą tutaj być. Przychodzą, bo kochają Pana Boga i czują się częścią tej rodziny. Nie przychodzą, żeby sąsiad ich nie obgadał, albo babci nie było smutno. Są co tydzień karmieni Słowem Bożym i Ciałem Chrystusa oraz… pączkami. Mam w tej parafii poczucie szacunku, żywej wspólnoty i miłości, a przecież chyba o to właśnie chodzi”.

Czy małe wspólnoty to przyszłość Kościoła, także w Polsce?

Myślę, że przyszłością jest duszpasterstwo ukierunkowane indywidualnie, personalnie. Duszpasterstwo masowe od lat nie zdaje już egzaminu. Może być skuteczne o tyle, o ile prowadzi do rzeczywistego budowania więzi pomiędzy ludźmi i relacji poszczególnych ludzi z Bogiem. To jednak jest możliwe tylko i wyłącznie w małych grupach. Duszpasterstwo masowe – zdaję sobie sprawę z wagi tej metafory – to przysłowiowe „pudrowanie trupa”. Już św. Jan Paweł II w „Christifideles Laici” pisał, że „duszpasterstwo nie może być anonimowe. Potrzeba dziś duszpasterstwa personalistycznego, które bierze pod uwagę wyjątkowość osoby i towarzyszy jej w duchowym dojrzewaniu”. Każdy człowiek jest konkretny i domaga się konkretnego duszpasterstwa – zasługuje na uwagę, wysłuchanie i osobistą odpowiedź.

Jak balansować między bliskimi relacjami a zachowaniem granic, np. w konfesjonale?

To rzeczywiście wymaga roztropności i odpowiedzialności. Kluczowa jest jednak postawa wiary, z której wynika świadomość, że we wspólnocie parafialnej nie jesteśmy li tylko kumplami, ale przede wszystkim pielgrzymami na drogach wiary; świadomość, że tworzymy Kościół, w którym każdy ma do spełnienia swoją misję i swoje szczególne zadania; świadomość, że każdy dla każdego jest darem i każdy został wyposażony w konkretne charyzmaty, talenty, a w przypadku kapłana – także konkretne prerogatywy i „narzędzia” udzielania łaski służące duchowemu rozwojowi poszczególnych wiernych i całej wspólnoty. Duszpasterz może być zatem przyjacielem, jednak przede wszystkim musi być bratem i przewodnikiem, szafarzem Bożych sakramentów. To wymaga, jak wspomniałem, roztropności i odpowiedzialności od każdej ze stron. Kluczowa jest jednak postawa wiary. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą mieć trudność, by skorzystać z mojej posługi spowiedniczej. To normalne. Dlatego staram się, żeby przynajmniej raz w miesiącu posługę w konfesjonale pełnił inny ksiądz.

Papież Franciszek mówił o kapłanach, którzy mają „pachnieć owcami". Jak rozumiesz to wezwanie?

Kapłan – duszpasterz – nie może być odseparowany od ludzi, którym służy. Ma być blisko nich, żyć ich radościami, problemami, dramatami i codziennością. Ma znać ich po imieniu, znać ich sytuację, nie bać się „ubrudzić rąk” w ich sprawach. Duszpasterz „pachnący owcami” nie tylko czeka w konfesjonale czy kancelarii, ale Idzi do ludzi, spotyka się z nimi tam, gdzie żyją – w ich domach, miejscach pracy, na ulicy, na meczu tenisowym itd. Wchodzi w ich świat z sercem i zrozumieniem – nie osądza z góry, ale słucha i towarzyszy. Dzieli los wspólnoty – modli się z nią, cieszy się z nią, cierpi razem z nią. Ksiądz, który „pachnie owcami” troszczy się o budowanie relacji i stara się zniwelować dystans.

Czy doświadczenie emigranta pomaga ci w rozumieniu problemów parafian?

Jestem emigrantem między emigrantami; takim samym człowiekiem, jak moi parafianie – emigranci. Już dawno nie ma między nami żadnej bariery. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Z wieloma jestem w przyjacielskich, niemal rodzinnych relacjach. Cieszę się, że tworzymy taki Kościół.

Zaangażowanie społeczne

Krytykujesz „zawłaszczanie Kościoła przez polityków". Co to oznacza w praktyce?

Odpowiadając na to pytanie, muszę odnieść się do istotnych faktów, które w pewnym sensie ukształtowały mnie i naszą parafię na długie lata (a kto wie – może i na zawsze). Chodzi oczywiście o kwestię, o którą pytasz – obecności polityki i polityków w Kościele. Zanim zostałem proboszczem tej niezwykłej parafii w sercu Londynu, częstymi gośćmi niedzielnych liturgii i spotkań po Mszach św. byli polscy politycy, którzy chętnie wykorzystywali parafię (czytaj Kościół) do legitymizowania swoich poczynań, promocji swojej jedynej słusznej wizji Polski, Europy i świata oraz do przedstawiania subiektywnej wizji katastrofy smoleńskiej. Tajemnicą Poliszynela było, że polskie duszpasterstwo na Kensington jest na mapie Londynu centralnym miejscem spotkań politycznych i politycznej agitacji. Moim zadaniem, które zlecił mi ówczesny rektor Polskiej Misji Katolickiej – ks. prał. Stefan Wylężek – było uporządkowanie tej sytuacji. Jak można się domyślać, podjęte przeze mnie próby przywrócenia parafii Kościołowi spotkały się z wielkim niezadowoleniem tak ze strony pozostałej jeszcze garstki wiernych, jak i aparatu partyjnego z Polski i z Wielkiej Brytanii. To właśnie wtedy, jako młody ksiądz (przypomnę, że był to zaledwie trzeci rok mojego kapłaństwa) spotkałem się nie tylko z totalnym odrzuceniem i negacją mojej misji, ale także z próbami zastraszania mnie, szantażu czy realnymi groźbami pozbawienia mnie życia. Niemal codziennie otrzymywałem sms-y i maile pełne fałszywych oskarżeń i gróźb. Moi przełożeni w Londynie i w Polsce otrzymywali setki donosów i paszkwili pisanych na mój temat (do dzisiaj mam chyba najgrubszą teczkę personalną spośród wszystkich księży Polskiej Misji Katolickiej). W mediach polonijnych co tydzień ukazywały się obrzydliwe artykuły mi poświęcone, w których oskarżano mnie o najbardziej koszmarne nadużycia. Wiem zatem z autopsji, jak kończy się mariaż Kościoła z polityką. Dużo więcej piszę na ten temat w najnowszej mojej książce, która ukaże się pod koniec sierpnia. Kościół, który bierze ślub z jedną partią, po następnych wyborach zostaje wdową. Czekam na ten Kościół, o którym mówił w 1969 roku w niemieckiej stacji radiowej ks. Joseph Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI: „Kościół będzie wspólnotą bardziej uduchowioną, nie wykorzystującą mandatu politycznego, nie flirtującą ani z lewicą, ani z prawicą. To będzie trudne dla Kościoła, bo ów proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztować go wiele cennej energii. To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych”.

Jak oceniasz obecną sytuację w polskim Kościele? Czy widzisz nadzieję na przezwyciężenie podziałów?

Odpowiem szczerze: przestałem się tym interesować. Patrzę na Kościół, który współtworzę w wymiarze parafialnym z moimi siostrami i braćmi. Na ten Kościół mam realny wpływ, ten Kościół daje mi nadzieję. Na Kościół w Polsce nie mam żadnego wpływu. Uczę się nie zajmować tym i nie przejmować tym, na co nie mam żadnego wpływu. Od wielu miesięcy nie zabieram głosu w debatach dotyczących najbardziej newralgicznych kwestii życia społecznego i kościelnego. Wolę dzielić się swoimi przemyśleniami w książkach – jak „Zgorszeni Kościołem” czy gotowej do druku „Wspólnota jako «work in progress»”. Czasem łatwiej jest po prostu z pasją śledzić Wimbledon niż mierzyć się z realiami, które bolą.

Słyniesz z otwartości na dialog, np. ze spotkania z imamem. Gdzie są granice takiej otwartości?

To bardzo ważne pytanie! Otwartość nie oznacza przecież zerwania z własną tożsamością. Myślę, że trzeba pamiętać, iż otwartość nie oznacza zgody na wszystko. Weźmy na przykład temat miłosierdzia. Kościół ma być miłosierny, ale nie nijaki. Papież Franciszek często podkreślał: „czasem Kościół powinien być jak szpital polowy”, ale szpital nie działa bez diagnozy i leczenia. Otwartość nie polega na relatywizmie moralnym, tylko na przyjęciu grzesznika i pomocy mu w zerwaniu z grzechem. Dla mnie punktem odniesienia zawsze jest Ewangelia. Granicą otwartości jest więc wszystko to, co sprzeciwia się Ewangelii. Otwartość nie może też oznaczać utraty własnej tożsamości. Jak mówił chyba także ks. Joseph Ratzinger: „Kościół nie jest demokratyczną wspólnotą dyskusyjną. Jest wspólnotą wiary, w której to Bóg ma ostatnie słowo.” Kościół nie może zmieniać nauki tylko dlatego, że świat jej nie rozumie lub odrzuca. I w końcu otwartość to pewien styl bycia, a nie taktyka. Nie chodzi o strategię PR-ową. Otwartość to postawa miłości, słuchania, gościnności. Nie może być jednak naiwna. Warto jednak, byśmy patrzyli na drugiego człowieka tak, jak Apostoł Paweł patrzył na Tymoteusza. Tymoteusz znaczy dosłownie „cenny dla Boga”. Jeśli mamy obok siebie kogoś, kto nam nie pasuje, popatrzmy na niego ze świadomością, że jest on cenny dla Boga. Każdy nasz sąsiad jest cenny dla Boga. Każdy człowiek jest dla Boga cenny! W Kościele właśnie o to chodzi, by człowiek mógł doświadczyć tego, że jest cenny! Nie oceny i osądu, ale szczerej i bezinteresownej miłości! Zagubiliśmy się uważając, że najważniejsze są racje, przepisy, dekrety i prawa. Tymczasem w Kościele najważniejsza musi być miłość! Dlatego wszelkie prawa, zasady i reguły zawsze powinny być stosowane z miłością. To jest właśnie postawa otwartości, którą wyznaję.

Jak pogodzić wierność tradycji z otwartością na współczesność?

To również ciekawe pytanie. Znów odpowiem odwołując się do moich osobistych doświadczeń i naszego życia parafialnego. Uważam, że w Kościele nie możemy żyć jedynie historią i w nieskończoność rozpamiętywać tylko tego, co było. Bogatsi o nowe doświadczenia, a przede wszystkim pewni tego, że Bóg jest z nami i idzie z nami przez życie, mamy z nadzieją patrzeć w przyszłość, by odważnie podejmować nowe wyzwania, jeszcze lepiej rozeznawać i skuteczniej realizować to, czego Bóg od nas oczekuje. Dlatego w naszej parafii cały czas szukamy odpowiedzi na pytania o naszą tożsamość: jaką wspólnotą powinniśmy być?, czym mamy się wyróżniać?, jak zachęcać innych, by do nas dołączali i stawali się uczniami Mistrza z Nazaretu?, jak odpowiadać na duchowe potrzeby człowieka naszej epoki?, jak dotrzeć z Ewangelią do poszukujących? Szukając odpowiedzi na tak postawione pytania, dostrzegam wyraźnie, jak Bóg wytyczał i wciąż wytycza przed nami drogę naszego pielgrzymowania, równoległą do innych dróg, którymi już idziemy, jak kult Świętych Patronów w znakach ich relikwii czy formacja intelektualna i duchowa poprzez wielość spotkań, konferencji, rekolekcji i koncertów. Tą trzecią drogą, jak to aktualnie rozeznaję, jest budowanie parafii, w której będzie sprawowana piękna liturgia, mająca w sobie coś z tzw. „ducha tradycjonalizmu” (szaty, muzyka, paramenta liturgiczne itp. – to wszystko przecież Bóg nam dał przez naszych Braci Anglikanów!; trudno z tego nie korzystać!), ale jednocześnie z nowoczesnym duszpasterstwem prowadzonym w duchu Ewangelii i nauczania Franciszka i Leona XIV, z naciskiem na ekumenizm i ewangeliczną otwartość na każdego człowieka, dalekim od faryzeizmu, klerykalizmu, ekskluzywizmu i tęsknoty za przedsoborowym światem oraz Kościołem. Na tym właśnie w naszej parafii polega wierność tradycji połączona z otwartością na współczesność. Taka jest właśnie owa „trzecia droga” naszego pielgrzymowania. Takie jest też powołanie Kościoła, a więc nasze powołanie: nieustanna mediacja między elementami tradycyjnymi i nowoczesnymi – zgodnie z regułą Jezusa: „Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare” (Mt 13,52). Jezus chce, abyśmy potrafili łączyć w naszym życiu, także wspólnotowym, Tradycję i nowoczesność. Nie chce naszego zasklepienia ani w przeszłości, ani w przyszłości. Ewangeliczna mądrość to umiejętność łączenia Tradycji i nowoczesności.

O inspiracjach

Jakie książki, ludzie lub wydarzenia najbardziej wpłynęły na sposób rozumienia kapłaństwa przez ciebie?

Jeśli odpowiem, że Ewangelia – zabrzmi zbyt patetycznie? Ale tak rzeczywiście jest. Każdego dnia to Ewangelia i Słowo Boga mnie kształtują. Modlitwa brewiarzowa, medytacja nad Słowem, modlitwa w ogóle – to główne czynniki kształtowania mnie jako człowieka i jako księdza. Oczywiście kształtuje mnie też nauczanie i postawa życia papieża Franciszka i papieża Leona. Często sięgam po komentarze do Ewangelii kard. Rysia i jego nauczanie oraz duszpasterska gorliwość też mnie jakoś kształtują. Lubię czytać i rozmawiać z ks. Halikiem. Uważam go za proroka naszych czasów. Duże znaczenia ma dla mnie możliwość wymiany myśli ze znanym i lubianym ks. Dragułą. Wpływ na to, jaki jestem, ma miasto, w którym żyję i ludzie różnych ras, kultur i religii, z którymi się spotykam. Kształtują i inspirują mnie książki, które czytam, koncerty, na które chodzę i filmy, które oglądam. Bardzo cenię sobie zdanie moich serdecznych przyjaciół. Oni także jakoś mnie modelują, nadają mi nowy kształt. Nie bez znaczenia była dla mnie terapia, którą podjąłem ze sprawdzonym psychoterapeutą, jako prezent, który sobie zrobiłem z okazji 40. urodzin. Pomogła mi odkryć bardzo wiele pozytywnych aspektów mojego życia i wytyczyć nowe drogi. Kształtuje mnie „Tygodnik Powszechny” i „Więź”. Naprawdę jest tego bardzo dużo. Myślę, że wyraźnie widać to w moich książkach: „Zgorszeni Bogiem” i „Zgorszeni Kościołem”.

Redaktor DEON.pl z prawie 10-letnim stażem (z przerwą na mini karierę w branży gier wideo). Uważa, że świat jest o wiele ciekawszy, niż ten widziany z perspektywy własnej bańki. Autor książki "Mój brat, Józiu" o ks. Józefie Tischnerze. Faktycznie pisze o wszystkim, co jest ciekawe. Teoretycznie (z własnej decyzji) szefuje działowi "Michałki". Dba o techniczną stronę portalu, a tym samym o zdrowie psychiczne pozostałych redaktorów. Gra w gry. Nie tylko Tomb Raider.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Ks. Rajewski: staram się nie unikać prawdy, nawet jeśli jest ona trudna [ROZMOWA]
Komentarze (6)
AS
~Antoni Szwed
19 lipca 2025, 15:19
Największe zgorszenie w Kościele wywołuje TCHÓRZOSTWO jego duchowych przewodników (wielu księży, biskupów i kardynałów), którzy boją się nazywać zła złem, stale oglądają się na możnych tego świata: co oni powiedzą, czy ich aby nie skrytykują, nie obrażą się na nich, pieniędzy na jakieś kościelne cele nie dadzą itd. Dziś większość duchownych (np. bardzo wielu jezuitów) nie daje świadectwa prawdy, milczy, udaje, że nie widzi i słyszy o złu, że nic się nie dzieje, że wystarczy operować bezpieczną frazeologią kościelną, byle bezpiecznie przetrwać. A potem się dziwią, że młodzi uciekają z takiego tchórzliwego Kościoła. Szanuje się ludzi odważnych, nie tchórzy.
HZ
~Hanys z Namysłowa
17 lipca 2025, 21:31
Też mamy problem w Niemczech,jak dali miejsce w trybunale konstytucyjnym zielonym i czerwonym,to mamy problem,chcieli wybrać ekstremalną Gersdorf,dziwna zbieżność nazwisk,ta by chciała mordować dzieci nawet do godziny przed urodzeniem, mąż polskiej Gersdorf też został uniewinniony.
HB
~Halina Bach
17 lipca 2025, 15:51
Tak sobie marzę, że ks. Rajewski zostanie ordynariuszem w moim ukochanym Koszalinie.
TB
~Tomasz Bartkowiak
16 lipca 2025, 11:11
Kolejny sympatyk i wyborca KO i Trzaskowskiego. A zastanowił się ksiądz nad tym, że i Matce nie mówi się źle?
WG
~Witold Gedymin
17 lipca 2025, 11:30
Słusznie, o Kościele zgodnie z zasadą "De mortuis nil nisi bene". Jakoś episkopat, kler, "gorliwi" katolicy nie czują wstydu, że w diecezji sosnowieckiej zaczęło się dziać dopiero po nagłośnieniu sprawy przez ateistyczną i wrogą Kościołowi gazetę,
RK
~R K
17 lipca 2025, 12:59
Dzień bez politykowania, dniem straconym. To właśnie przez politykowanie ludzie odwracają się od Kościoła w Polsce