W dzień przyjazdu, pierwsze kroki po zakwaterowaniu u pasjonistów, kieruję w stronę groty. Przecinam najpierw najstarszy cmentarz, na którym spoczywa rodzina Soubirous i wiele innych. Schodzę w dół wąskim przejściem, by dotrzeć do jednej z głównych ulic prowadzących do sanktuarium. I doznaję pierwszego zdziwienia. Gdzie nie spojrzysz, tam hotel, w dodatku niemal każdy pod jakimś świętym wezwaniem. Pensjonaty i hotele powyrastały w Lourdes jeden przy drugim jak drzewa w lesie, a nazbierało się ich już prawie 250. Dowiaduję się, że po Paryżu to małe miasteczko pomieści najwięcej gości we Francji. Następnie przedzieram się przez gąszcz „pobożnych” kramów, wypchanych po brzegi figurkami, pojemnikami, buteleczkami, różańcami i medalikami, miętowymi pastylkami i mydłami na lourdzkiej wodzie. Choć zrazu mnie to trochę mierzi, na drugi dzień już nie zżymam się na ten biznes zbyt namiętnie, bo i sam kupuję kilka pamiątek dla bliskich i przyjaciół. Nabywam, co trzeba, i już więcej nie zaprzątam sobie tym głowy.
Minąwszy plac i bazylikę Niepokalanego Poczęcia, dochodzę w końcu do groty. W podróży przeczytałem, że zanim Maryja zjawiła się Bernadetcie, było to miejsce, dokąd ludzie pędzili miejscową trzodę, która żerowała w okolicznych chaszczach. O osobnikach nieokrzesanych i chamskich mawiano podówczas, że najpewniej wychowali się w grocie Massabielle. Dzisiaj oczywiście nie ma tu śladu po świniach. Ale zastanawia, dlaczego Maryja wybrała tak „nieczysty” zakątek.
Kłaniam się i siadam na ławce, przypatrując się figurze Matki Bożej, to zaś sięgam wzrokiem w nie tak głębokie wnętrze słynnej rozpadliny skalnej. Inaczej ją sobie wyobrażałem, zdecydowanie większą i dostojną, ale w rzeczywistości jest niewielka. Słyszę nie tylko szum pobliskiej rzeki Gave, ale też pogwarki i szepty zgromadzonych ludzi. Przyznam, że chwilami razi mnie wprawdzie przyciszone, ale natrętne mielenie językami, tudzież pałętanie się niektórych bez składu i ładu wokół groty. Nie wspomnę już o telefonach komórkowych, z którymi kilku niepoprawnych pielgrzymów nie może się rozstać nawet na chwilę. Mimo wszystko próbuję przejść ponad tym i skupić się, by usłyszeć to, czego nie słychać wokół mnie.
Na drugi dzień rankiem wracam pod grotę. Znowu siadam na ławce. I patrzę. Sznur pielgrzymów przetacza się nieustannie przez niewielką pieczarę jak wąż wijący się i ocierający o skałę. Swoją drogą, chyba żadne kamienie na świecie nie doznają tyle czułości co Massabielskie skały, i to w najprzeróżniejszych formach. Widzę jak pielgrzymi próbują wejść z grotą w intymną relację, jakby nie była ona zimnym kamieniem, lecz żywym organizmem, w którym bije serce. Na okrągło dotykają ją, głaszczą i pieszczą, całują i przytulają, a niektórzy chcieliby objąć ją w symbolicznym uścisku. Inni pocierają o nią różańcami, obrazkami, krzyżykami czy kawałkami materiału. Miliony muśnięć, potarć i dotknięć wygładziło już ją tak doskonale, że wygląda jak wypolerowany bazalt. Jaśnie oświecony intelektualista lub wytrawny teolog obeznany w dogmatach mógłby stwierdzić, że to „zabobon” pospolitego gminu. Cóż, trudno z niezbitą pewnością dociec utajonych intencji pielgrzymów. Pewnie odrobina magiczności czasem też się tam przyplącze. Ale po dłuższej chwili spędzonej przed grotą, świta mi myśl, że chyba chodzi im jednak o coś więcej. Skoro niebo rozwarło się tutaj w uśmiechu Pięknej Pani, jeśli skalna rozpadlina okazała się bramą do niewidzialnej rzeczywistości, to czy można się aż tak dziwić ludzkiemu pragnieniu bycia bliżej tajemnicy?
Andrzej Bobkowski pisze, że w Lourdes ten, kto chce, staje się dzieckiem. Zgadzam się z nim. A nawet dodałbym, że przeobrażenie w dziecko jest konieczne, aby choć trochę łaski spłynęło tam na człowieka. Polega to na tym, że świadomie decyduję się na całkiem sporą dawkę dziecięcej „naiwności”, która wierzy w proste środki i ufa. Już po kilku godzinach dociera do mnie, że tutaj nie można się spieszyć, aby zaliczyć jak najwięcej, bo inaczej prześliznę się po powierzchni.
Nie jest to również miejsce dla zanadto wysumblimowanych lub „unaukowionych” intelektualistów. Emil Zola, zatrzymawszy się w Lourdes przejazdem, na widok tego, co się tam działo, postanowił napisać powieść, w której „pokazuje uporczywie trwającą w człowieku potrzebę nadprzyrodzoności”. Dowodzi, że tam gdzie tarcza nauki nie chroni ludzi przez zagrożeniami, od razu zwracają się do bóstwa. Wyjechał stamtąd nieprzekonany o cudowności wielu uzdrowień i stwierdził, że aby Lourdes „mogło istnieć, ludzkość musi być jeszcze bardzo ciemna, bardzo zgłodniała, bardzo cierpiąca”. Słowem, jego zdaniem, Lourdes to wytwór ludzkiej biedy i psychologiczna otucha, wywołana podniosłą atmosferą i egzaltacją.
Swój czas stracą również ci, którzy nie widzą piękna w prostocie i nie dostrzegają, że ciało otwiera na ducha. W Lourdes przede wszystkim liczą się zmysły, odczuwanie i przeżywanie. To jest brama otwierająca dostęp do zmysłów ducha, którymi można uszczknąć chociaż kawałek tajemnicy tego miejsca. Wchodząc tą drogą, trzeba dać się ponieść własnym zmysłom i po prostu chłonąć świętość, wolność, pokój, przezierające do nas przez materialne znaki. Bo tutaj można tylko smakować, patrzeć, nasłuchiwać, pić, czuwać. Rozum musi zejść na chwilę w cień, aby nie przeszkadzał, kiedy zacznie za bardzo dociekać.
Do tego potrzebna jest pokora. A szybko odkryłem, że mam jej tyle co na lekarstwo. Św. Bernadetta niedługo przed swoją śmiercią stwierdziła, że Maryja traktowała ją jak miotłę: była jej potrzebna, miała wypełnić pewną misję, ale kiedy misja się skończyła, dziewczyna niczym miotła powędrowała w kąt. Myślę, że taka również była Matka Chrystusa. Niezauważona przez wielkich tego świata, nieco w cieniu, bez narzucania się, z dala od fleszy. Na celebrytkę się nie nadawała. I chyba tylko pielęgnując taką postawę można przedrzeć się przez zewnętrzne „opakowanie” Lourdes: kramy, harmider, hotele, by zejść głębiej, do wewnętrznej zawartości.
W sanktuarium codziennie odbywa się kilka procesji. Pierwsza, nieustanna, do cudownej wody, wypływającej z groty i rozlewającej się przez krany w tysiącach litrów. Ludzie przychodzą i piją, obmywają się, napełniają butelki, pojemniki i bańki. Z fizycznego punktu widzenia zwykła woda. Ale ta woda to prosty i zarazem potężny symbol biblijny, oznaczający łaskę Ducha Świętego. Woda, która uzdrawia, oczyszcza i podtrzymuje życie. Nie tylko wśród chorych fizycznie. W każdym człowieku. Nota bene, chorzy są w Lourdes uprzywilejowani i bardzo rzucają się w oczy. Podczas mszy przed grotą doznaję małego wstrząsu, wpatrując się w setki ludzkich cierpień, powykrzywianych lub zastygłych w bezruchu twarzy, z rękami mozolnie wznoszonymi w geście usilnego błagania. U nikogo chyba nie zauważyłem wcześniej takiej gorącości i szczerości modlitwy jak u tych chorych. Co prawda, jeśli chodzi o stwierdzone fizyczne uzdrowienia to obecnie nie zdarzają się one za często. Same statystyki nie wystarczyłyby więc by skłonić te rzesze sparaliżowanych, powykręcanych i nieruchomych do pojawienia się w Lourdes. Dlaczego więc przybywają? Czy nadal liczą na uzdrowienie? Zapewne tak. Ale może i na coś więcej.
Pytam panią siedzącą na wózku, dlaczego pozwoliła się przywieźć pod grotę Massabielską. Odpowiada, że tutaj czuje, iż Bóg jest blisko. Doświadcza, że Bóg solidaryzuje się z jej własnym cierpieniem. Wie, że Bogu nie jest ono obojętne i z takim przekonaniem może spokojnie wracać do domu. Jej wypowiedź robi na mnie wielkie wrażenie. Okazuje się, że niektórzy godzą się z tym, że nie zostaną uleczeni, odkrywając inny wymiar swego cierpienia. Zdają sobie sprawę, że przyjętym cierpieniem mogą zdziałać wiele dobrego.
Patrząc na ich rozmodlone twarze, lepiej rozumiem, że modlitwa to nie tylko religijny obowiązek, a tym bardziej nie duchowa kontrybucja wpłacana na niebieskie konto. W Lourdes szczególnie odkrywa się, że modlitwa to akt miłości, co podkreślił Benedykt XVI podczas swojej wizyty w 2008 roku. „Zrób mi tę łaskę i przychodź tutaj codziennie”. Tak Maryja mówi do Bernadetty. Urzekła mnie ta prośba. Modlić się to być dla Boga nie z musu, ale dlatego, że chce się być. Pamiętając przed Bogiem o ludziach, drogich i bliskich, zagubionych i oddalonych, okazuję im miłość. Takie proste, a takie trudne.
Kąpiel w cudownej wodzie jest chyba najbardziej wzruszającym przeżyciem w Lourdes. Już przed przyjazdem postanowiłem, że udam się do basenu, gdy dojrzeję do tego momentu. Trzeciego dnia stanąłem w kolejce, by przez oczekiwanie nastroić się do tego na poły mistycznego doświadczenia. Na twarzach czekających mężczyzn rozlewa się ogromne skupienie, pewne pozytywne napięcie, powaga. Ci jednak, którzy wychodzą po zanurzeniu w basenie, promieniują radością i pokojem. Dziękują, a nawet całują wolontariusza pilnującego porządku. Wszystko to sprawia, że w miarę zbliżania się do wejścia, moje serce bije coraz mocniej. W głowie kłębią mi się biblijne obrazy związane z wodą i oczyszczeniem. Przypomina mi się trędowaty Syryjczyk Naaman, który początkowo nieufny wobec polecenia proroka Elizeusza, ostatecznie zanurza się w wodach Jordanu. Zaczął marudzić, że to zbyt proste, aby wchodzić do rzeki, że mógł to zrobić u siebie w domu. Dopiero jego słudzy przekonali go, że w sumie prorok nie wymaga jakichś trudnych rzeczy, ale zwykłe wejście do wody. Ten Naaman siedzi chyba głęboko w człowieku. Trzeba go najpierw w sobie zneutralizować, trochę się ukorzyć. Oprócz tego, widzę tłumy schodzące się do Jana Chrzciciela, by dać się ochrzcić, by zostawić w Jordanie swoje duchowe brudy. W końcu zanurzenie w wodzie kojarzy mi się z własnym chrztem, którego jednak nie pamiętam, a i zanurzany w wodzie też nie byłem, lecz polany.
Po półtorej godziny czekania nadchodzi moja kolej. Rozbieram się, wzbudzam intencję, modlę się. Do lodowatej wody zstępuje się nago, okryty wprawdzie skrawkiem białego płótna. Wszyscy są tam równi. Kąpią się w tej samej wodzie i przepasują tym samym prześcieradłem. Ale to nie wszystko. Tam trzeba się powierzyć, wspierając się na ramionach wolontariuszy, którzy trzykrotnie zanurzają w wodzie. W pierwotnym Kościele ludzie dorośli byli chrzczeni w baptysterium. Wchodzili do niego tak jak ich Pan Bóg stworzył. Po Lourdes mogę lepiej zrozumieć, co mogli przeżywać pierwsi chrześcijanie. Po wyjściu z wody czuje się pokój, jakiś rodzaj ulgi i ogromne wzruszenie.
Druga procesja, wieczorem, ze świecami, przede wszystkim wzmacnia we mnie poczucie wspólnoty. Wiem, że idę razem z innymi. Mając światło w ręku, nie zbłądzę. Gdybym maszerował tam w pojedynkę, pewnie nic wielkiego by się nie stało. Podczas tej modlitwy najbardziej czuć, że Kościół jest wspólnotą, ale nie rodziną, bo przecież większości z tych ludzi nie znam. Podobnie i z trzecią procesją, eucharystyczną, połączoną z błogosławieństwem chorych. Wychodzimy sprzed rontonu bazyliki Niepokalanego Poczęcia, by przejść do bazyliki Piusa X, ogromnej, betonowej i surowej konstrukcji schowanej pod ziemią. Ogromne łuki przypominają wygięte żebra klatki piersiowej. Brak jej jakiegokolwiek wystroju, poza ołtarzem na środku, krzyżem i tronem dla biskupa. A jednak coś ujmuje w tej prostocie i surowości.
W Lourdes spędziłem trzy doby, ale poczułem, że zwolniłem. Wszedłem na chwilę w inny świat, w którym życie jakoś się upraszcza. Nie trzeba nigdzie gnać. Powraca się do prostoty, do rzeczy fundamentalnych. Odkrywa się, że Boga potrzebuje się tak jak powietrza. Woda Ducha w Lourdes rozpala w człowieku żar. I to często z tego, co wcześniej przygasło, z jakichś ledwo tlejących się węgli. Pośród nie wpada nowa iskra i wszystko zaczyna się żarzyć i ogarniać swoim gorącem. Do domu wracam z nadzieją. Z przeświadczeniem, że ta sama Obecność niezmiennie towarzyszy mi wszędzie tam, gdzie jestem. Jak woda i powietrze.
Skomentuj artykuł