Miłosierdzie to cierpliwe towarzyszenie

Zdarzyło ci się może kiedyś próbować tłumaczyć komuś, kto szukał u ciebie pomocy w trudnej sprawie, że „nic takiego się nie stało”, tylko dlatego, żeby szybciej zamknąć temat, który był na przykład bardzo wstydliwy i wymagający analizy? Wtedy w sercu zostaje taka niezręczna cisza i niedające spokoju poczucie, że prawda została ominięta szerokim łukiem.
Obchodzona dziś w liturgii Niedziela Bożego Miłosierdzia ma nas wyrwać ze złudzenia, że miłosne pobłażanie jest lekarstwem na rany. Ewangelia pokazuje nam przecież Jezusa zmartwychwstałego przychodzącego do ukrytych w wieczerniku uczniów z ranami na wierzchu – pokazuje im swoje ręce, nogi i bok, by uwierzyli, że to jest On. Jezusowe „Pokój wam!” (J 20,19) nie ma nic wspólnego ze słodkim „Daj spokój!”, lecz jest zaproszeniem do zmierzenia się z historią, która jeszcze przed chwilą pachniała grobem.
Miłosierna miłość nie polega na naiwności. Jezus staje przed Apostołami w wieczerniku z otwartymi dłońmi i bokiem, bo prawdziwe przebaczenie nie rozmywa winy, lecz pozwala dotknąć skutków grzechu — dokładnie tam, gdzie bolało. A do Tomasza, i do każdego z nas, mówi: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż w mój bok, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20, 27). Staje przed swoimi uczniami i zdaje się mówić do nich, patrząc im prosto w oczy: „Spójrzcie, oto moje rany”. To brzmi jak deklaracja – Jezus nie udaje, że Wielki Piątek się nie wydarzył. Miłosierdzie zaczyna się tam, gdzie ktoś ma odwagę nazwać „piątek” po imieniu, a jednocześnie wierzy, że przyjdzie „niedziela” zwyciężająca grzech i śmierć.
Psalmista śpiewa dziś: „Abym upadł, uderzono mnie i pchnięto, lecz Pan mnie podtrzymał” (Ps 118,13). To zdanie odsłania drugie oblicze miłosierdzia – cierpliwość. Bóg podnosi, ale też cierpliwie czeka, aż nauczymy się chodzić, podsuwając pomocną rękę. Toleruje nasze potknięcia, lecz nie chce, żebyśmy żyli w stagnacji, która jest prostą drogą do duchowej śmierci. Dlatego w pierwszym czytaniu widzimy apostołów, którzy jeszcze niedawno barykadowali się za drzwiami, a teraz stają na placu przed świątynią i uzdrawiają wszystkich, którzy do nich przychodzili. Między paraliżującym ich lękiem a odwagą głoszenia jest długa droga wewnętrznej ich formacji, symbolicznie rozciągnięta między Jezusowymi słowami „Pokój wam!” (J 20,19) a „Weźmijcie Ducha Świętego!” (J 20,22).
Nie zapominajmy, że ostatecznie to Duch Święty czyni uczniów świadkami Zwycięzcy śmierci. Spotkania ze Zmartwychwstałym najpierw zapalają w nich iskrę, potem ją rozdmuchują, a dojrzały i niedający się już powstrzymać ogień wybucha w wieczerniku pięćdziesiątego dnia. Boże Miłosierdzie nie jest więc aktem jednorazowym: to proces, w którym każdy upadek spotyka się z wezwaniem do powstania, a każde powstanie — z nowym zaufaniem Pana. Jezus nie spuszcza wzroku, gdy Piotr płacze po zdradzie; przeciwnie, pyta trzy razy: „Czy mnie kochasz?” (zob. J 21, 15-17). Miłosierdzie to cierpliwe towarzyszenie, a nie udawanie, że upadków nie było. Księga Apokalipsy dopowiada tę prawdę językiem symboli. Jan pada jak martwy, gdy widzi chwałę Baranka. Lecz Ten kładzie na nim prawą rękę i mówi: „Przestań się lękać! Ja jestem Pierwszy i Ostatni, i Żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani” (Ap 1, 17-18). W jednym geście łączy wierność przeszłości i obietnicę przyszłości. Miłosierdzie sprawia, że przeszłość nie spala, a przyszłość nie paraliżuje. Ran nie usuwa, lecz je opatruje; historii nie cofa, lecz ją rozświetla.
Najbardziej osobistą odsłonę tej logiki widzimy w apostole Tomaszu. Nie wystarczają mu opowieści kolegów: „Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i ręki mojej nie włożę w bok Jego, nie uwierzę” (J 20, 25). Nie jest sceptykiem z zasady, ale raczej człowiekiem, który rozerwane więzi chce uleczyć dotykiem. Jezus nie karci go, nie drwi z jego powolności, lecz dostarcza mu właśnie tego, czego potrzebuje: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż w mój bok, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27). Miłosierdzie przyjmuje więc formę skrojoną na miarę chwilowej słabości człowieka. Kiedy trzeba – słowo, kiedy trzeba – znak, kiedy trzeba – przyzwolenie, by włożyć palec w ranę.
Miłosierdzie Boże to miłość, która pomaga zmierzyć się nie tylko z przeszłością, lecz także z tym, co dane wydarzenia wydobywają z naszego wnętrza. W ranach Chrystusa Tomasz odnajduje prawdę o swojej własnej ranliwości: dotykając ciała Mistrza, dotyka własnej tęsknoty za miłością. Podobnie każdy z nas, gdy staje w sakramencie pojednania przed ojcowskim obliczem Boga – nie mamy chować naszej historii do szuflady, ale pozwolić, by łaska przebaczenia obmyła ją aż do samego dna. Miłosierdzie to laboratorium serca, w którym człowiek ogląda swoje rany i blizny pod światłem zbawienia i odkrywa, co było ich przyczyną. Świadomość tego, kim jest Bóg, rozbraja lęk przed stanięciem w prawdzie. Skoro Ten, który ma „klucze śmierci i Otchłani” (Ap 1,18), mówi mi „Nie bój się!”, mogę wypowiedzieć na głos najciemniejsze i najtrudniejsze sprawy, nie obawiając się odrzucenia. Grzech ujawniony w ramionach Miłosiernego traci nade mną władzę. Dzięki temu spowiedź przestaje przypominać urzędniczą kontrolę, a zaczyna smakować jak rozmowa z Lekarzem, który stawia diagnozę po to, by natychmiast podać lekarstwo.
Tak przeżytego Miłosierdzia człowiek nie będzie chciał nigdy pozostawić zamkniętego tylko w konfesjonale. To osobiste doświadczenie stanie się DNA chrześcijanina i całej wspólnoty. Kościół otrzymał „posługę jednania” (2 Kor 5,18), bo świat potrzebuje miejsc, gdzie człowiek może przeżyć swój „piątek” bez lęku, że zostanie odrzucony. Gdy miłosierna postawa wyprzedza prawnicze paragrafy, serce niewierzącego zaczyna bić szybciej: to moment, gdy instytucjonalny gorset pęka od środka, a rodzi się pragnienie relacji. Ewangelizacja zaczyna się od spojrzenia zdolnego powiedzieć: „Wiem, jak to boli, ale wiem też, kto potrafi to uleczyć”. Kiedy jednak brakuje miłosierdzia, wiara kurczy się do formalności. Obrzęd sprawowany bez głębi relacji będzie dla człowieka jedynie ciężarem. Liturgia, choć piękna w swoim misterium, może wówczas przypominać wystawną kolację, na której nikt nie pyta, czy gość jest głodny. Miłosierdzie otwiera na relację, przywraca smak – sprawia, że Eucharystia nie jest już tylko „uczestnictwem obowiązkowym”, lecz stołem, przy którym karmi się wolność.
Niedziela Bożego Miłosierdzia jest wyzwaniem: czy pozwolę Panu dotknąć moich ran? Czy przyjmę cierpliwość, która podnosi, ale też wymaga współpracy? Czy wreszcie odważę się dać innym to, co sam otrzymałem – przestrzeń na błąd i szansę na powrót? Bez tego Miłosierdzie Boże pozostanie tylko teorią. Nie chodzi o pobożną dekorację, lecz o styl życia. Apostołowie potrzebowali spotkań ze Zmartwychwstałym i ognia Ducha, by wyjść z Ewangelią na ulice Jerozolimy i innych miejscowości. My potrzebujemy tych samych dwóch rzeczy: regularnego powrotu do ran Jezusa w Eucharystii i oddechu Ducha, który przemienia lęk w odwagę. Doświadczenie Bożego Miłosierdzia i głoszenie go światu to swoisty dynamit zdolny rozsadzić nawet najwyższe i najmocniejsze mury cynizmu i obojętności.
Skomentuj artykuł