Nie wszystko będzie dobrze

(fot. shutterstock.com)
Katarzyna Jabłońska

Nie martw się, wszystko będzie dobrze! Na pewno dasz radę! Głowa do góry! Tylko się nie poddawaj, a wszystko się odmieni… - powtarzamy często tym, których dręczy jakieś strapienie.

Może rzeczywiście w końcu trudny los się odmieni? Może nastoletni syn samotnej matki wreszcie dojrzeje i zrozumie, że warto skończyć szkołę i mieć zawód, tymczasem jednak - pomimo wielu propozycji pomocy - powtarza klasę i nadal wagaruje. Istnieje spora szansa, że dzięki mądremu wsparciu rodziców, nauczycieli i szkolnego pedagoga uda się zmienić sytuację jąkającej się drugoklasistki, której dokuczają rówieśnicy. Może poprawi się sytuacja finansowa pięcioosobowej rodziny, w której rodzice imają się dodatkowych prac, ale niespłacony duży kredyt sprawia, że żyją w nieustannym poczuciu zagrożenia i zaciągają kolejne długi. Jest szansa, że każda z tych sytuacji zmieni się na lepsze, tymczasem jednak jest, jak jest, a zaklinanie rzeczywistości słowami: "Nie martw się, to się zmieni" nie jest żadnym pocieszeniem. Wynika raczej z potrzeby ucieczki - być może nieświadomej - przed sytuacją, wobec której czujemy się bezradni.

To jest naprawdę smutne

O tym, że życiodajnym pocieszeniem obdarza nas sam Bóg, pisał tydzień temu o. Wojciech Jędrzejewski. Niemniej potrzebujemy także pocieszenia od drugiego człowieka. Jedno i drugie potrafi wydobyć nas ze smutku, wyciszyć lęk, dodać sensu czy przywrócić choćby namiastkę nadziei. Jednak z pocieszaniem jest jak z pomaganiem - dobrze jest je praktykować, ale żeby spełniło swoją rolę, trzeba je praktykować dobrze. Dlatego warto nieustannie brać w tej materii korepetycje. Tych, którzy mogą ich nam udzielić, jest bardzo wielu, tutaj przywołuję zaledwie kilka takich osób.

DEON.PL POLECA

Profesor Maria Braun-Gałkowska w swojej skromnej objętościowo, ale bogatej w treści książce Rok łaskawy przypomina: "Człowiek strapiony wcale nie chce słyszeć, że nie ma się czym przejmować". Taka rada może nawet wywołać jego irytację. I dodaje, że jeżeli coś może pocieszyć strapionego, to "raczej okazanie mu zrozumienia, że to, co przeżywa, jest naprawdę smutne. Potrzebuje też współczucia: żeby ktoś zechciał poczuć z nim smutek […]. Powiedziano przecież w Piśmie Świętym: «Płaczcie z płaczącymi», a nie: mówcie płaczącym, że nie mają powodu do płaczu".

Chcę być blisko ciebie

A konkretnie? Oto dowiaduję się, że u bliskiej mi osoby zdiagnozowano groźny nowotwór. Dla chorego i dla mnie ta wiadomość jest jak trzęsienie ziemi. Jak pocieszyć człowieka, któremu w jednej chwili zawalił się świat? Chciałabym oczywiście zapewnić go, że wszystko będzie dobrze, ale przecież nie mam pewności, że tak będzie.

Mój mądry korepetytor, ks. Jan Kaczkowski, przestrzega i radzi: "Natrętne powtarzanie ciężko choremu: «Wszystko będzie dobrze» może go jedynie rozdrażnić. Wystarczy, że poczyta sobie w którymś z internetowych portali poświęconych zdrowiu na temat swojej choroby, żeby wiedział, że musi uzbroić się w cierpliwość i w najlepszym razie poddać długiemu leczeniu. Najlepiej więc zamiast takich życzeniowych zaklęć powiedzieć po prostu: «Bez względu na to, co się będzie działo, będę przy tobie» albo: «Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć, chcę być blisko ciebie w twoim chorowaniu».

Ksiądz Kaczkowski potrafi jak mało kto przyjść z pociechą ludziom ciężko chorym i ich bliskim - jest w tej materii profesjonalistą, co oznacza również i to, że pocieszając, nigdy nie okłamuje ani nie składa obietnic na wyrost. Powtarza, że to imperatyw w relacji z tymi, których próbujemy pocieszyć. Podobną postawę przyjął Jan Paweł II wobec skazanych z płockiego więzienia, dla których 7 czerwca 1991 r. odprawiał Mszę Świętą. Papież pocieszał ich wówczas słowami: "Jesteście skazani, ale nie potępieni".

Jezus zapłakał

Ewangeliczne wezwanie "płaczcie z płaczącymi", o którym przypomina prof. Braun-Gałkowska, to zasada, którą w pewnych sytuacjach można stosować niemal dosłownie. Człowiek, któremu zmarł ktoś bliski, potrzebuje tę śmierć opłakać - to daje mu ukojenie. Dobrze więc dać mu do tego przestrzeń, nie bać się płaczu. To oczywiście sytuacja bardzo intymna - wymaga wielkiej delikatności, a jest szczególnie trudna, kiedy ma się do czynienia ze śmiercią dziecka, bo ta wydaje się czymś wręcz skandalicznym.

Kapucyn o. Filip Buczyński, współtwórca lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia, podpowiada, jak zachować się w takiej arcytrudnej sytuacji. Niedopuszczalne jest perswadować rodzicowi: "dziecku teraz jest lepiej, bo przecież jest już w niebie. [...] Przecież Chrystus, kiedy dowiedział się o śmierci swego przyjaciela Łazarza, wcale się nie ucieszył, że Łazarz poszedł do domu Ojca, ale zapłakał. Jeśli sądzimy, że wiara powinna obligować nas do radości czy choćby nawet zachowania stoickiego spokoju w obliczu śmierci naszych najbliższych, to powinniśmy skrytykować i tamto zachowanie Jezusa [...]. Takimi argumentami można obrazić nie tylko człowieka, ale i Boga. Podobnie wiele zła uczynić mogą argumenty w rodzaju: przecież masz jeszcze dwoje dzieci - masz więc dla kogo żyć; albo: jesteś młoda, na pewno urodzisz jeszcze dzieci; czy: zajmij się czymś pożytecznym, to ci na pewno pomoże. Tralalala - właśnie że nie pomoże! Płacz Jezusa nad grobem Łazarza jest podpowiedzią, jak przeżywać żałobę - to jest czas, żeby płakać, tęsknić, a nawet wyć z bólu… To, co ludzkie w nas, płacze, a to, co Boże - ma nadzieję spotkania w niebie".

"Płaczcie z płaczącymi" znaczy więc tyle, co: smućcie się ze smutnymi, współodczuwajcie z tymi, którzy cierpią i pogrążeni są w rozpaczy. Kluczem jest tu właśnie współodczuwanie, czyli empatia. W praktyce oznaczać ona może rzeczy bardzo trudne, wręcz heroiczne, jak choćby obdarzenie tkliwym dotykiem chorego na trąd. Tęsknią za nim trędowaci, tym bardziej że zdrowy człowiek zazwyczaj - z oczywistych powodów - wzbrania się przed tym. Dotykać trędowatych nie bała się dr Wanda Błeńska, zwana matką trędowatych. Również za to pokochało ją wielu chorych w Ugandzie, gdzie pracowała ponad 40 lat.

Mistrzowie wyobraźni miłosierdzia

Do tego, aby empatycznie pocieszać, potrzebna jest wyobraźnia miłosierdzia. Miał ją ks. Józef Wrzesiński, nazwanym "księdzem od hołoty". Razem z najbiedniejszymi rodzinami mieszkał w latach 60. XX wieku w prymitywnym obozowisku dla bezdomnych na peryferiach Paryża. Chcąc pocieszyć złamaną kolejnym zawodem i upokorzeniem kobietę z baraków, podarował jej... bukiet róż. Szaleństwo, powie ktoś, może lepiej byłoby za te pieniądze kupić dla niej chleb? Czy aby na pewno?

Do pewnej argentyńskiej parafii, w której proboszczem był Jorge Mario Bergoglio, przyszła młoda kobieta i poprosiła o spotkanie z nim. Kobietę tę jakiś czas temu porzucił mąż, została z gromadką małych dzieci, zdana tylko na siebie. Kiedy nie udawało jej się znaleźć żadnej dorywczej pracy, zarabiała jako prostytutka. Parafia starała się jej pomagać, jednak ta pomoc była niewystarczająca. Kiedy ojciec Bergoglio spotkał się z kobietą, ta powiedziała, że przyszła, aby mu podziękować. Przyszły papież myślał, że chodzi o paczkę, którą parafialna Caritas przekazała kobiecie. Ona jednak odparła: "Za to również dziękuję. Ale przyszłam przede wszystkim podziękować, że nigdy nie przestał mnie ojciec nazywać «panią»".

Mam w zanadrzu pokaźną listę takich mistrzów wyobraźni miłosierdzia, u których warto stale pobierać korepetycje. Są pośród nich ludzie tej miary, co Matka Teresa z Kalkuty, Jean Vanier, Janina Ochojska, siostra Małgorzata Chmielewska, brat Albert Chmielowski (i wielu im podobnych), ale też kilkuletnia Joasia, która zobaczywszy chłopca na wózku, którego ciało i twarz wykręcały spastyczne skurcze, położyła mu na kolanach swojego misia.

Czy Jego to boli?

Wśród tych mistrzów jest również trzyletnia Julianka. Udzieliła mi fundamentalnej lekcji uważności - a to przecież właśnie ona sprawia, że w ogóle jesteśmy w stanie dostrzec czyjeś strapienie i podjąć działanie, aby zasmuconego pocieszyć. A było to tak. Podczas Mszy trafiłam z małą do bocznej kaplicy - nie było w niej nikogo. Kiedy weszłyśmy, trzylatka stanęła jak wryta - na wprost nas wisiał dużych rozmiarów krucyfiks z konającym Chrystusem (figura była wielkości dorosłego człowieka). Dziewczynka zdumiona patrzyła na Ukrzyżowanego, po czym zaczęła pytać:

- Co Pan Jezus ma na głowie?
- Koronę z kolczastych gałęzi - odpowiedziałam.
- A co ma w rękach? - indagowała dalej.
- Gwoździe.
- A w nogach też ma gwoździe? - pytała coraz bardziej zdumiona.
Przytaknęłam, szukając słów, które pozwoliłyby nieco złagodzić malujące się na twarzy dziecka przerażenie. Mała zadała tymczasem kolejne pytanie:
- A kto to wszystko zrobił Panu Jezusowi?
Czułam się coraz bardziej bezradna i dałam z pewnością teologicznie nietrafioną odpowiedź:
- Źli ludzie.
Podbródek dziewczynki zaczął niebezpiecznie drżeć, już prawie płacząc, zapytała:
- Czy Jego to boli?
Moja bezradność sięgnęła zenitu. Objęłam małą i powiedziałam:
- Boli… Ale wiesz, kiedy ty przychodzisz do Niego, to boli Go mniej.
Mała zamyśliła się, ale nie dała za wygraną.
- A kiedy wychodzę, to znowu Go boli? - zapytała.

Wspomnienie tamtej rozmowy powraca zwłaszcza wtedy, kiedy zauważam, że tępieje moja wrażliwość. Tyle wokoło trudu i bólu, które mają twarz nieznajomego, a często też bliskiego człowieka. Nie mam szans zaradzić nawet małej cząstce tych trosk i dramatów, ale czasem mogę - swoją uwagą, obecnością, słowem - dodać cierpiącemu siły.

Warto uczyć się od tych, którzy nie tylko patrzą, ale także widzą.

* * *

PRZECZYTAJ TEŻ:

Wszystkie pozostałe teksty opublikowane w ramach cyklu znajdziesz w kategorii (k)Rok Miłosierdzia.

* * *

(k)Rok Miłosierdzia to wspólny projekt redakcji DEON.pl i Laboratorium "Więzi". Przez siedem miesięcy będziemy się starać pomóc naszym czytelnikom w zrozumieniu, o co chodzi z kolejnymi uczynkami miłosierdzia. Każdemu z nich poświęcimy dwa teksty - bardziej teoretyczny i bardziej praktyczny. Będziemy zachęcali wszystkich i do refleksji, i do ruszenia się sprzed monitorów, by przejść od teorii do jej realizacji. W tym celu pokażemy historie ludzi, dla których życie miłosierdziem jest codziennością. Mogą być oni dla nas zawstydzającymi i motywującymi przykładami. Teksty będą publikowane w każdą środę na stronach organizatorów: DEON.pl i laboratorium.wiez.pl.

Katarzyna Jabłońska - absolwentka Wydziału Filologii Polskiej UW, krytyk filmowy, sekretarz redakcji kwartalnika "Więź". Współautorka książek "Szału nie ma, jest rak" (z ks. Janem Kaczkowskim), "Między konfesjonałem a kozetką", "Wyzywająca miłość. Chrześcijanie wobec homoseksualizmu". Należy do Zespołu Laboratorium "Więzi".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie wszystko będzie dobrze
Komentarze (4)
A
andrzej_a
24 marca 2016, 16:05
@jan777 Cz. I Dzielenie się wiedzą duchową wcale nie jest łatwe. Z jednej strony wymaga to jakiejś odwagi, z drugiej wysiłku, aby dokonać translacji na płaszczyznę wartości świata materialnego, w którym żyjemy. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat doświadczeń duchowych wielu moich rozmów z Jezusem, a także kontaktami z niektórymi Świętymi, jak również Aniołami posiadłem wiedzę, która zapewne będzie mi potrzebna po tym życiu. Zazwyczaj tą wiedzą się z nikim nie dzielę, bo ani ona nie jest łatwa do przekazania, ani łatwa do pojęcia przez innych. Jednak czasami otrzymuję jakieś przynaglenie, aby nie zatrzymywać wszystkiego co otrzymałem lecz również tym dzielić się tym z potrzebującymi. I tu natrafiam na ogromny problem, który polega na tym, iż wielu potrzebujących nie jest gotowych, aby przyjąć do siebie wiedzę, która w przyszłości poprowadzi ich ku wzrostowi ich wiary w Boga. Czasami przekazując taką wiedzę nie poszukuję w Pismach Świętych odniesień, które by tą wiedzę podpierały, bo zbrakło by mi czasu lub tam bym jej nie znalazł. Z drugiej strony jak już wcześniej napisałem Bóg z biegiem czasu coraz więcej uchyla nam ludziom ze Swoich Tajemnic. Pisma Święte są jedynie fundamentem budowli wiary, na którym ciągle są stawiane kolejne poziomy budowli Kościoła Świętego. Te kolejne poziomy wznosimy my wierzący obecnie żyjący tu i teraz. Ta Świątynia wciąż się rozrasta, mimo, iż nie możemy jej ujrzeć oczami naszego ciała materialnego. Czasami mam pragnienie, aby jeszcze więcej się dzielić tym co otrzymuję, ale doprawdy nie wiem jak to czynić, aby właściwie to przekazać w zrozumiałej postaci. Ja wciąż się tego uczę. Jednak zauważyłem, iż jak się dzielę to i więcej od Boga otrzymuję. Jest więc zależność od wysiłków wkładanych w otwieranie ludzi na Boga. Jestem tego świadomy, iż to co ja czasami piszę jest zupełnie niezrozumiałe przez czytających, co nie oznacza, że ta wiedza z czasem w tych ludziach nie dojrzeje na ich własnej płaszczyźnie wiary.
Andrzej Ak
24 marca 2016, 16:08
Z takim zjawiskiem już kiedyś miałem do czynienia, bo sam byłem w taki sposób kształcony. Najpierw gdzieś przypadkowo zasłyszane, potem konkretne doświadczenia, które wywołały remisję dawnego przekazu, a następnie przyszło zrozumienie. Taki proces w życiu człowieka może trwać nawet wiele lat. Ja sam musiałem czasem dojrzewać grubo ponad 10 lat, aby coś pojąć. Z biegiem lat dostrzegam, iż wiele z takich "cegiełek" wiedzy składa się sumarycznie w całość wiedzy, która przymnaża mi wiary, jak i innym. Paradoksalnie taki sam proces przechodzi nasza nauka, która obecnie choć pozornie odrzuca Boga jako Stwórcę "wielkiego wybuchu", czyli narodzin wszechświata, to coraz bardziej (ta sama nauka) przybliża się do tajemnic Boga. Dostrzec to można jedynie z perspektywy ducha, iż przemiany tu na Ziemi toczą się wedle planu Bożego. Nikt i nic nie może tego planu zablokować, albo zmienić wedle własnej woli. Bóg postawił tak ogromne fundamenty we wszechświecie, że jeszcze długo czasu upłynie zanim człowiek to odkryje, a jeszcze więcej zanim to pojmie. Inna kwestia czy człowiek będzie to pojmował jeszcze w ciele człowieka, czy też już w postaci ducha, bo przecież do tej formy życia zostaliśmy ostatecznie powołani. Wiedza ducha nie przychodzi sama, lecz Pan indywidualnie namaszcza nas krzyżami doświadczeń i wiedzy, która z tych doświadczeń wypływa. Zrozumienie tej wiedzy i jej przyjęcie to jest dalszy etap kroczenia ścieżkami wiary w Boga w Trójcy Przenajświętszej. Każdy z nas ma swoją drogę i swoje krzyże. Jeśli możemy komuś pomóc zrozumieć, a następnie zaakceptować (jego) krzyż, to winniśmy to czynić wedle naszych możliwości. Tak więc to co napisałem kieruję ku potrzebującym, bo wiem jak ciężko jest z tego świata odejść i jak trudno pogodzić się, gdy ktoś bliski nam stąd odchodzi. Zazwyczaj jest to głęboka trauma, a wcale nią nie musi być.
Andrzej Ak
24 marca 2016, 02:39
Trudno pocieszyć tych, którzy tracą kogoś im bardzo bliskiego. Trudno oszukać kogoś, kto już odchodzi. Nie oznacza to jednak, że dla tych co tu pozostają (tracąc kogoś bliskiego), a także dla tych co już odchodzą (pozostawiając tutaj bliskich) nie ma żadnego pocieszenia. Rodzimy się, aby kiedyś umrzeć, a następnie zyskać nowe, lepsze życie w złączeniu z Bogiem. Nasze dusze wychodzą od Stwórcy po to, by kiedyś do Niego powrócić z doskonalszą świadomością, bo ukształtowaną poprzez własne doświadczenia prawdy i kłamstwa, radości i cierpienia, sytości i niedostatku, aż po gniew i miłość. Stwórca stwarzając człowieka powołał do życia formę wymagającą doskonalenia. My w przeciwieństwie do Aniołów Bożych nie mamy dane pełni doskonałości. My musimy ją doskonalić wedle Prawa Bożego i własnej woli. A więc rodzimy się tutaj, aby kiedyś umrzeć, by żyć dalej. Niestety są pośród nas tacy, co mają żyć 70 czy 90 lat, ale są i tacy co mają przeznaczone żyć jedynie kilka minut lub kilka lat. Nie zrozumiemy naszym umysłem (ciała) tego planu Bożego, jednak jest on w swojej głębi tak naprawdę bardzo łaskawy, gdyż daje dar życia każdemu wedle jego potrzeb (jego) DUSZY. I tak jednym duszom potrzeba tutaj życia 90-ciu lat lub więcej, a innym duszom potrzeba tylko kilku minut, aby tutaj żyć, by następnie umrzeć, aby przejść do ostatecznego życia w duchu. Być może dla ludzi pogrążonych w żalu rozpaczy po staracie kogoś im bliskiego nie jest to mowa z której płynie dla nich wystarczające pocieszenie. Jednak zapewniam, iż Bóg nikogo nie pozostawia bez asekuracji, no chyba że ten ktoś się świadomie wyprze asekuracji Boga. ---- ciąg dalszy poniżej
Andrzej Ak
24 marca 2016, 02:40
Dzieci, które umierają tuż po narodzinach lub po kilku latach życia nie przechodzą czyśćca w takiej formie jak dorośli. Być może większość z nich zupełnie pomija ten etap, zmierzając wprost ku Bogu. Zyskują bardzo dużo, będąc pozbawieni przestrzeni wielu lat pokus, które wielu wierzących prowadzą na ścieżki zatracenia wiary w Boga, a w konsekwencji w niewolę u upadłych. Musimy wiedzieć i wierzyć w  to, iż plan życia przypisany każdemu z nas jest w Bogu doskonały. Nie możemy mieć do Boga pretensji, że komuś z naszych bliskich dany jest nieco inny, niż nam dar życia tu na Ziemi. Oczywiście są od tej normy wyjątki, czyli ingerencji złego w długość naszego życia. Te nam znane to aborcja, eutanazja, samobójstwa, zabójstwa, morderstwa itp. Akceptacja tych form przerywania życia, na pewno jest ciężkim grzechem zagrożonym poważnymi konsekwencjami. Jednak w wielu innych przypadkach utrata życia jest darem życia dla danej duszy. W tych trudnych sytuacjach bliskość z Bogiem jest jedynym właściwym wyborem. Bóg jednych przeprowadzi tam gdzie zdążają, a innych okryje płaszczem pokoju, który z biegiem czasu wyleczy nawet najcięższe rany; rany zadane sercu. Nie ma dotkliwszych ran niż krwawiące serce człowieka, którego wyleczyć może tylko sam Bóg w osobie Jezusa.