Niespodzianka to imię Boga

Niespodzianka to imię Boga
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. pl.depositphotos.com)

W chwilach, kiedy naprawdę żyjemy, doświadczamy życia jako daru. Doświadczamy też życia jako niespodzianki. Wiara jest odpowiedzią serca na życie jako dar - pisze w książce „Wdzięczność serce modlitwy” David Steindl-Rast OSB. Pokazuje w niej, jak żyć w pełni. Wskazuje na kluczowy związek między modlitwą a poczuciem wdzięczności, który rodzi się z miłości, wdzięczności za wszystko, co nas otacza.

Fragment pochodzi z książki „Wdzięczność. Serce modlitwy. Droga do pełni życia” wyd. nakładem wyd. WAM.

Odpowiedzią serca na życie jako niespodziankę jest nadzieja. Im bardziej przenika nas świadomość, że życie jest darmo dane, tym bardziej nasze życie będzie życiem wiary, życiem ufności w Dawcę. Oczywiście, to zaufanie samo w sobie jest darem: Bóg daje nam wiarę, abyśmy mogli odpowiedzieć na Jego wierność. I tak dochodzimy do rozumienia wiary jako aspektu życia Boga w nas.

Kolejnym aspektem tej pełni życia jest nadzieja. Kiedy dociera do nas, że życie jest zaskakujące, nasze życie staje się życiem nadziei, życiem otwartym na Niespodziankę. A Niespodzianka to imię Boga. Istotnie, niespodzianka jest nawet trafniejszym imieniem niż inne, choć wszystkie imiona są nieadekwatne, gdy chcemy nazwać Bezimiennego. Próba wyrażenia istoty Boga określeniem Niespodzianka, podobnie jak każdym innym imieniem, jest skazana na niepowodzenie. Niemniej pozwala nam przynajmniej dostrzec oczami serca, że nawet taka porażka może być sukcesem. A to stawia nas w samym centrum paradoksu nadziei.

Nadzieja jest również aspektem życia Bożego w nas. Jeśli wiara jest zaufaniem do Dawcy (to imię Boga, które szybko rozpoznajemy), to nadzieja jest otwartością na Niespodziankę. Największą niespodzianką jest Bóg w nas. To skłania nas do pytania, jak możemy bardziej otworzyć się w nadziei? Poeta Rilke, patrząc na szeroko otwartą gwiazdę zawilca, zadaje sobie to samo pytanie. Zachwyca się mięśniem kwiatu, który stopniowo otwiera płatki na poranne światło. Ten mięsień bezgranicznego powitania, napięty w nieruchomej gwieździe, jest czasem tak zalany pełnią światła, że ledwie jest w stanie cofnąć z powrotem szeroko rozpostarte brzegi płatków, gdy zachód słońca wzywa do odpoczynku. A my – pyta poeta – kiedy wreszcie będziemy gotowi na taki gest otwartości i przyjęcia? Znów przychodzą na myśl te chwile, kiedy ogarnia nas życie w pełni. Jesteśmy zaskoczeni radością. Bez względu na to, jak ulotne jest to doświadczenie, poznajemy wówczas radość z bycia otwartym na niespodzianki. Przez chwilę czujemy się bezwarunkowo przyjęci, a to sprawia, że jesteśmy w stanie bezwarunkowo przyjąć życie.

Smak tego doświadczenia budzi w nas pasję do życia i jego nieograniczonych możliwości. Tą pasją jest nadzieja: „pasja do tego, co możliwe”.

Sformułowanie „pasja do tego, co możliwe” zostało ukute przez proroka nadziei dla naszych czasów. Jest to ostatnie słowo na ostatniej stronie autobiografii Williama Sloane’a Coffina, Once to Every Man (Raz w życiu każdego człowieka). Ta książka głęboko mnie poruszyła. Moja miłość i podziw dla autora z pewnością odegrały tu pewną rolę. Ale bardziej obiektywnie rzecz biorąc, uderzył mnie sposób, w jaki odniósł się on do kluczowych kwestii, z którymi musimy się dziś zmierzyć. Odważnie bierze je sobie do serca, z całym bólem, jaki się z tym wiąże, i pozwala, aby ta pasja (w podwójnym znaczeniu żarliwości i udręki) oczyściła jego nadzieję.

Samo życie będzie krok po kroku oczyszczać naszą nadzieję, jeśli będziemy żywić w sobie pasję do tego, co możliwe. Stopniowo granice tego, co wydaje się nam możliwe, będą przesuwać się i obejmować coraz większy obszar tego, co wcześniej wydawało nam się niemożliwe. Prędzej czy później zdamy sobie sprawę, że to, co możliwe, nie ma stałych granic. To, co błędnie uznawaliśmy za granicę, okazuje się horyzontem. I jak każdy horyzont oddala się w miarę, jak zbliżamy się ku pełni życia.

Tym poszukiwaniem, ożywionym pasją do tego, co możliwe, jest oczywiście nasze poszukiwanie religijne, pobudzane niepokojem naszego ludzkiego serca. Nadzieja sprawia, że nasze religijne poszukiwanie jest tym, czym jest. Samo to pojęcie zakłada nadzieję. Możemy wyjść od definicji nadziei jako „spodziewającego się pragnienia”. Są rzeczy, których się spodziewamy, ale których nie pragniemy. Są rzeczy, których pragniemy, ale których się nie spodziewamy. Samo spodziewanie się nie jest nadzieją, podobnie jak samo pragnienie nie jest nadzieją. Pragnienie tego, czego się nie spodziewamy, może być marzycielstwem. Spodziewanie się czegoś, czego nie pragniemy, może być koszmarem. Ale nadzieja stapia w jedno nasze spodziewanie się i pragnienie, i wysyła nas, szeroko przebudzonych, na poszukiwanie.

W poszukiwaniu zainspirowanym nadzieją jest zdrowy niepokój. Zarówno spodziewanie się, jak i pragnienie zawierają w sobie element „jeszcze nie”. Nie widzimy jeszcze tego, czego się spodziewamy. Nie mamy jeszcze tego, czego pragniemy. Wciąż jesteśmy w drodze. A jednak i oczekiwanie, i pragnienie już antycypują cel. Już z daleka wypatrujemy tego, czego się jeszcze spodziewamy. Kierujemy nasze serce na to, czego pragniemy. (Słowo „pragnienie”, łacińskie desiderium, pochodzące od sidus - „gwiazda”, oznacza dążenie serca do gwiazd).

To, czego jeszcze nie ma, sprawia, że nasze poszukiwania są niespokojne. To, co już jest, zapewnia, że ów niepokój jest zdrowy.

Jakże trudno jest żyć w twórczym napięciu nadziei, napięciu między „jeszcze nie” a „już”!

Kiedy pozwalamy, by ta napięta nić pękła, nasze poszukiwania ograniczają się do bezcelowego błądzenia lub grzęzną w kompulsywnym dążeniu do zadomowienia się. Widzimy to wokół nas, nawet wśród ludzi religijnych. Są tacy, którzy chcą mieć wszystko „już”. Nie interesuje ich „jeszcze nie”. Dla nich liczy się tylko to dojście do celu. Chcą mieć wszystko załatwione raz na zawsze, a im szybciej, tym lepiej. Poszukiwanie jest dla nich uciążliwe. Inni z kolei są tak zafascynowani poszukiwaniem, że znalezienie staje się dla nich zagrożeniem. Znalezienie położyłoby kres poszukiwaniom. Zepsułoby zabawę. Dreszczyk emocji, który odnajdują w poszukiwaniach, polega wyłącznie na „jeszcze nie”.

Otwartość na niespodzianki

Kompulsywny domator kładzie nacisk na jeden biegun poszukiwania kosztem bieguna przeciwnego, który podkreśla błędny wędrowiec. W ten sposób sama nadzieja staje się spolaryzowana. Kompulsywni domatorzy nadmiernie obawiają się zagrożeń związanych z podróżowaniem. Czy możemy ich za to winić? Mają większą świadomość niebezpieczeństw, jakie czyhają na nich podczas poszukiwań. Z kolei błędni wędrowcy są bardziej świadomi tego, ile kosztuje nas zobowiązanie się do osiągnięcia celu.

Czy możemy mieć im za złe to, że zbytnio boją się tego zobowiązania? Powinniśmy raczej podziwiać domatorów za odwagę podjęcia stałych zobowiązań i podziwiać wędrowców za odwagę bycia w drodze. Ale potem musimy pójść o krok dalej i naśladować to, co podziwiamy u jednych i drugich.

Ta podwójna odwaga musi przezwyciężyć strach wiarą, aby nadzieja mogła zaistnieć. Innymi słowy, wiara poprzedza nadzieję. Strach przed niebezpieczeństwami, które mogą nas spotkać w drodze, jest wielki i uzasadniony, jeszcze większy jest strach przed ryzykiem płynącym z podjęcia zobowiązań. Nigdy nie jesteśmy w stanie dokładnie ocenić, jakiej odwagi wymaga pokonanie tego podwójnego lęku przez wiarę. Pokonujemy go, łącząc odwagę wędrowca z odwagą domatora, a to daje nam odwagę pielgrzyma.

Kompulsywny domator w nas ma w sobie śmiałość do podjęcia zobowiązań, ale boi się być w drodze. Błędny wędrowiec mężnie rusza w drogę, lecz boi się zobowiązań. Tylko pielgrzym w nas przezwycięża tę polaryzację. Pielgrzym wie, że każdy krok na drodze może okazać się celem, a z drugiej strony cel był tylko jednym krokiem na drodze. To sprawia, że pielgrzym jest otwarty na niespodzianki. Nadzieja jest otwartością na niespodzianki. Nadzieja jest cnotą pielgrzyma.

W Biblii wciąż na nowo odnajdujemy jeden kluczowy obraz dla poszukiwań serca: obraz drogi.

Obraz ten nabierze głębszego znaczenia, jeśli będziemy pamiętać, że biblijna droga jest zawsze drogą pielgrzyma. Jest to droga, na której jeden krok może nieoczekiwanie doprowadzić nas do celu, ale ten cel może się nagle okazać pierwszym z wielu kolejnych kroków na drodze. Obraz drogi mówi nam, że nie musimy się obawiać utraty dreszczyku emocji związanego z poszukiwaniem, nawet jeśli znajdziemy. Nie musimy się też obawiać utraty radości z posiadania tego, co znaleźliśmy, mimo że odkrywanie nie ma końca.

Jako pielgrzymi mamy cel. Sens naszego pielgrzymowania nie zależy od osiągnięcia tego celu. Zależy od tego, by pozostać otwartym w nadziei, otwartym na niespodzianki, ponieważ Bóg zna naszą drogę o wiele lepiej niż my sami. W tej wiedzy nasze serce znajduje odpoczynek w trakcie naszej wędrówki. Nadzieja jako cnota pielgrzyma rodzi zarówno bezruch, jak i ruch. To prawda, że nasze spodziewające się pragnienie wprawia nas w ruch. „A pożądanie samo jest ruchem, / Nie dla siebie jednak pożądania godnym” (Cztery kwartety, przeł. Czesław Miłosz). Ale bezruch, w którym „spoczywamy z ufnością” (Ps 16,9), nie jest z pewnością czymś zarezerwowanym dla tych, którzy osiągnęli cel, docierając do końca drogi. W pielgrzymce cel jest obecny w każdym kroku na drodze, ponieważ koniec poprzedza początek.

Napięcie nadziei usytuowanej pomiędzy „już” a „jeszcze nie” jest podstawą zrozumienia drogi pielgrzyma. Jest fundamentem poszukiwania sensu, czyli wędrówki każdego ludzkiego serca. Ilekroć przeżywamy jakieś ważne doświadczenie, jego sens z jednej strony jest nam już dany, a z drugiej strony jeszcze nie. Ma ono dla nas pewien sens, ale zawsze jest w nim zawarte jeszcze coś więcej, niż w danej chwili pojmujemy.

Nie odkrywamy sensu tak, jak znajdujemy borówki na polanie w lesie - jako coś, co można zebrać, zabrać do domu i zrobić z tego przetwory. Sens jest zawsze świeży. Odnajdujemy go nagle, tak jak dostrzegamy niepowtarzalny promień popołudniowego słońca, które wychyla się zza niskich chmur i dociera do naszej polany w lesie. W jego świetle możemy odkrywać coraz to nowe cuda, jeśli tylko nie przestaniemy patrzeć.

Ten cel jest sensem wszystkiego. A sposobem, w jaki się uobecnia, jest nadzieja.

* * *

David Steindl-Rast OSB - benedyktyński mnich, nauczyciel modlitwy kontemplacyjnej. Urodził się 12 lipca 1926 roku w Wiedniu. Studiował sztukę, antropologię i psychologię. Wstąpił do benedyktyńskiego klasztoru Mount Saviour w Elmira w stanie Nowy Jork, gdzie jest zaangażowany w odnowę monastyczną i dialog międzyreligijny. Obecnie posługuje w światowej sieci Grateful Living (Wdzięczne Życie) za pośrednictwem Gratefulness.org.

 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Niespodzianka to imię Boga
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.