Ojciec Damian - poświęcić życie na Hawajach
W Polsce spotykam się często z zarzutem, iż zamiast „Leuven” czy „Louvain” używam nazwy „Lowanium”. Odpowiadam na to, że jakoś tak się przyjęło, iż Bruksela to polsku nie „Brussel” czy „Bruxelles”, a Antwerpia to nie „Antwerpen” czy (w tym wypadku trzeba byłoby już być chyba naprawdę perwersyjnym frankofilem) „Anvers” .
Główne miasta belgijskiej Flandrii zachowują po polsku miana w łacińskich brzmieniach. Szczerzę zatem zęby na tych, pożal się Boże, polskich znawców Flandrii, którzy zamiast do Gandawy jeżdżą do „Gentu” czy do „Bruges” zamiast do Brugii, a nawet na tych co wybierają się do nieodległego od Flandrii, ale w Walonii już leżącego „Liège” a nie do „Leodium”.
I będę bronić nazwy „Lowanium”, bo wiem, że sami Flamandowie też ją lubią. Proszę też pamiętać, że za głośne wypowiadanie nazwy „Louvain” w mieście, które po flamandzku zwie się „Leuven”, łatwo można dziś zarobić po buzi! Echa niegdysiejszych flamandzko-walońskich sporów wciąż się bowiem w tym miłym królestwie wiecznie rozwrzeszczanej studenterii odzywają. A nazwa „Lowanium” i taką ma zaletę, że jest od tych wewnątrzbelgijskich kłótni wolna.
W mieście tym, pełnym starożytnych pamiątek, o których napiszę jeszcze innym razem, znajduje się grób niezwykłego człowieka. Polacy nie wiedzą o nim zbyt wiele. Belgowie jednak uznali go za największą postać w historii swego kraju.
Jest rok 1873. Trzydziestotrzyletni flamandzki misjonarz ze Zgromadzenia Najświętszych Serc Jezusa i Maryi - Damian de Veuster od 9 lat przebywa w Królestwie Hawajów, które nie były jeszcze wtedy amerykańskim stanem. Zajmuje się tubylcami, którzy masowo umierają na grypę i syfilis – choroby przywleczone przez cudzoziemskich marynarzy i handlowców, przed którymi Hawajczycy nie znają skutecznej obrony. Nie grypa i syfilis są jednak największym wyzwaniem.
Hawajski król Kalakaua nie może poradzić sobie zupełnie z chorującymi na trąd. Wszystkich trędowatych zsyła na wyspę Molokai. Żyją tam w przekleństwie między sobą, z dala od świata.
„Pewnego ranka przełożony Zgromadzenia Najświętszych Serc zbiera misjonarzy i mówi do nich: „Drodzy współbracia, mam wam do zakomunikowania coś poważnego. Proszę, byście nie czuli się przymuszeni, ale jedynie zbadajcie to w waszym sumieniu. Zostałem poproszony, aby posłać misjonarza na Molokai, <<wyspę trędowatych>>. Nie czuję się na siłach, by prosić kogokolwiek, ponieważ wiem, że skazałbym go na pewną śmierć. Przedstawiam wam jedynie problem. Przemyślcie go, a jutro dajcie mi odpowiedź, nie czując się przymuszonymi”.
Następnego dnia ojciec Damian podnosi rękę. Dziwny ksiądz. Wiedzieli, że jest uparty, porywczy, często popadał w konflikt ze swymi przełożonymi, kiedy sprzeciwiali się temu, co uważał za swoją misję. Człowiek, który nigdy nie chciał ukrywać swoich braków, ale który również nigdy nie wykorzystywał swej popularności do działania przeciwko hierarchii. Przede wszystkim misjonarz, który miał odwagę opuścić swój wygodny dom w Tremelo, niewielkim miasteczku rolniczym we Flandrii, aby udać się na odległe wyspy hawajskie, i to na dodatek na wyspę dotkniętych trądem. Wśród tych „nieuleczalnych”, do których nikt nie chciał się zbliżyć, ojciec Damian spędza 16 lat.”
W końcu zaraża się trądem i po kilku latach umiera w 1889 roku. Jego ciało z wielką pompą, za zgodą króla Belgów i przy dźwiękach spracowanych orkiestr dętych, sprowadzone zostanie do Lowanium w roku 1936.
Droga, z której nigdy nie można zawrócić
Nie mówią jednak o nim zbyt często. W końcu praktycznym racjonalistom (w każdym razie za takich się uważają) nie wypada lubić hagiografii w żadnej postaci, choćby nie wiadomo jak silne do niej były tęsknoty. Chrześcijaństwo mieszkać może sobie wygodnie w rezerwuarach mezopotamskich czy hawajskich legend.
Lowańskie przystanki
Pamiętam dobrze tę drogę, zwykle przemierzaną w deszczu (Belgia bez wątpienia zasługuje na szlachetne miano „nocnika Europy”). Wychodzę z ponurego, ceglanego kolegium Marii Teresy, gdzie mieści się dziś słynny wydział teologii. Przystaję przy ekscentrycznej jak na to miasto fasadzie kościoła św. Michała i nie wspinając się wcale, jestem już na wzgórzu św. Antoniego.
Przez szczyt tego wzniesienia przechodzi wspaniała lowańska ulica: Naamsestraat. Widać stąd dobrze i stare gotyckie sukiennice – to dziś siedziba rektoratu uniwersytetu, i kolegium św. Ducha, i kolegium Van Dale.
Schodzę po zboczu zmienionym w jakiś zaułek z wyciągającymi się w kierunku trotuaru domami. U podstawy wzgórza znajduje się późnogotycki, brzydki, ceglany kościół. Jego wnętrze przebudowano chyba już po ostatnim Soborze. Przypomina salę konferencyjną- sacrum w nim nie za wiele.
Jest jeszcze krypta z nagrobkiem z czarnego granitu na kamiennym podwyższeniu. Schludna, higieniczna, zwykle pusta. Czyste, piaskowe cegły, jakieś witraże. Chory na trąd Ojciec Damian, w okularach i kapeluszu, patrzy z wielkiego zdjęcia w milczeniu. Ciszę rzadko przerywają trzaskające drzwi. Zwykle to stróż albo sprzątaczka z wiadrem.
Skomentuj artykuł