Milczenie, które zabija [REPORTAŻ]
Świat nie wiedział o masakrze w Hamie, nic więc dziwnego, że nikt nie interweniował. Dziś wiemy bardzo dobrze o tym, co dzieje się w Aleppo, dlatego społeczność międzynarodowa nie ma żadnej wymówki dla bezczynności.
To była zwyczajna czerwcowa sobota. Mohammad był już zmęczony - trwał ramadan, więc on od wschodu słońca nic nie jadł. Jednak jak w każdą sobotę o osiemnastej na stacji metra Mohrenstrasse zgromadził się spory tłum, który czekał na niego. Mohammad miał ich oprowadzić po Berlinie, opowiadając o swojej ojczystej Syrii, by wytłumaczyć, dlaczego przyjechał tu, opuszczając rodzinny Damaszek.
Co się wydarzyło w Hamie
Ze stacji metra zgromadzeni wyruszyli za nim, by zatrzymać się w miejscu przyozdobionym przez kwiaty. Był 18 czerwca, niedawno minęła rocznica wydarzeń, które rozegrały się w 1953 roku, w czasach gdy Berlin był podzielony, a to miejsce należało do jego wschodniej części. W czerwcu tamtego roku obniżka płac i ignorancja rządzących popchnęły robotników w kierunku rządowych budynków, aby tam domagać się respektowania ich praw. Na zdjęciu z tamtego dnia można dziś zobaczyć demonstrantów trzymających się za ręce. Pokojowy protest ludności zmęczonej ciągłym zaciskaniem pasa spotkał się jednak z brutalną reakcją rządu, a na ulice Berlina wjechały rosyjskie czołgi.
Mohammad przyprowadził tam swoich słuchaczy, by opowiedzieć im o innej zbrodni. W tym miejscu Berlina, upamiętniającym ofiary rządowej przemocy, postanowił opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w syryjskiej Hamie w 1982 roku.
- Było to jeszcze za rządów Hafiza al-Asada, ojca obecnego prezydenta, który przez blisko trzydzieści lat nieprzerwanie pełnił swój urząd - zaczął swoją opowieść Mohammad. - Generał al-Asad, który objął władzę w wyniku zamachu stanu, za swoich rządów otaczał się wojskowymi, bliższymi i dalszymi krewnymi, głównie alawitami, czyli wyznawcami synkretycznego odłamu szyizmu. I choć większość Syryjczyków stanowili sunnici, podczas gdy alawici to zaledwie kilkanaście procent populacji, to właśnie w rękach członków grupy wyznaniowej prezydenta znalazły się najważniejsze urzędy.
Dominacja alawitów wzbudzała sprzeciw części sunnitów zgromadzonych wokół Bractwa Muzułmańskiego. Na początku lat 80. organizacja ta podejmowała próby przejęcia władzy, których efektem zamiast zmiany rządów były masowe aresztowania i morderstwa członków organizacji i osób posądzanych o współpracę z nimi.
Kulminacja ich buntu miała miejsce w 1982 roku w położonej między Damaszkiem a Aleppo Hamie, kiedy to w rękach Bractwa znalazły się budynki rządowe i centrum miasta. Aby odzyskać panowanie nad zbuntowanym miastem, wojsko Asada dokonało jego oblężenia - przez następnych dwadzieścia siedem dni było ono pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim, dostawy wody i elektryczności zostały odcięte, nie docierała żywność, a ludność cywilna znalazła się w potrzasku.
- Po miesiącu brutalnych działań wojska i tajnej policji Hama nie była już tym samym miejscem - wyjaśnił Mohammad. - Nie tylko ze względu na doszczętnie zniszczoną historyczną starówkę i zamienione w ruiny dzielnice mieszkalne. Było tam też coś, czego nie widać gołym okiem: wywołująca dreszcze atmosfera. Trwoga, która zamykała usta. Mieszkańcy, którzy pozostali przy życiu, byli zastraszeni, a wielu w obawie przed represjami postanowiło czym prędzej opuścić kraj.
Do dziś nie ma dokładnych danych jednoznacznie wskazujących, ilu mieszkańców zostało zabitych w ciągu jednego miesiąca. Według najłagodniejszego scenariusza ofiar śmiertelnych wydarzeń w Hamie mogło być siedem tysięcy. Według najgorszego - czterdzieści tysięcy. Nikt nie wie także, ile osób zostało rannych, jak wielu ludzi niesłusznie uwięziono, a są wśród nich tacy, którzy po dziś dzień nie wyszli na wolność.
- Znam kogoś, kto w 1982 roku w wieku dwudziestu pięciu lat trafił do więzienia, a w 2011 roku, kiedy prezydentowi Baszarowi al-Asadowi grunt zachwiał się pod nogami, odzyskał wolność w ramach amnestii. Spędził więc ponad połowę swojego życia w więzieniu, gdzie był torturowany. Gdy wyszedł, był zupełnie innym człowiekiem, jego własna rodzina go nie poznała.
Muchabarat, czyli tajna policja
Gdy w 2000 roku pochowano założyciela dynastii, władzę po nim przejął jego najstarszy żyjący syn. Nie doczekał tego dnia wyznaczony przez ojca Basil, który zginął w wypadku samochodowym. Z kolei młodszy Mahir musiał obejść się smakiem.
- Baszar al-Asad odziedziczył po ojcu nie tylko urząd prezydenta, ale także stworzony przez niego aparat represji. - Stojąc przed budynkiem, który za czasów Trzeciej Rzeszy był siedzibą SS, Mohammad zaczął swoją kolejną opowieść, tym razem o wzbudzającej strach w społeczeństwie tajnej policji Muchabarat, której funkcjonariusze wyszkoleni byli do tego, by kontrolować, śledzić, przeszukiwać, więzić i torturować. - Tajna policja była narzędziem w rękach reżimu, służącym do ścisłej kontroli społeczeństwa. Pod ich czujnym okiem był każdy, kto potencjalnie mógłby zagrozić rządzącej elicie.
Po śmierci Hafiza al-Asada Syryjczycy jeszcze przez chwilę łudzili się, że w kraju coś się zmieni. Wprawdzie po objęciu urzędu przez jego syna nastąpił etap modernizacji kraju, zaczęto też prowadzić rozmowy z Unią Europejską. W początkowych latach rządów Baszara gospodarka kraju prężnie się rozwijała, wprowadzano także ostrożne reformy polityczne. Wciąż panoszyła się jednak tajna policja, a obsadzona krewnymi prezydenta elita armii, która odpowiadała za masakrę w Hamie, pozostała niezmieniona. Zanim zresztą trzydziestosześcioletni wówczas Baszar został prezydentem, naprędce zmieniono konstytucję, bo zgodnie z literą prawa objęcie przez niego rządów byłoby możliwe dopiero za cztery lata.
- Można było się wtedy spodziewać, że w kraju niewiele się nie zmieni, skoro dla rządzących konstytucja jest tylko świstkiem makulatury - ciągnął swoją opowieść Mohammad. - Syryjczycy ciągle jednak za bardzo bali się sprzeciwić, wielu miało przecież bliskich w więzieniach.
Jaskółka, która nie uczyniła wiosny
Masowe protesty, do których w 2011 roku doszło w Tunezji, a później w Egipcie i Libii, odbiły się echem za granicą, a dzięki nowoczesnym technologiom ich przebieg relacjonowany był nie tylko w oficjalnych mediach, ale również na portalach społecznościowych przez ich bezpośrednich uczestników. Żar iskierki, która tunezyjskiemu ulicznemu sprzedawcy, Bouaziziemu, posłużyła do samospalenia, powoli zaczął tlić się też w Syrii.
Zanim jednak ulice Damaszku wypełnił tłum demonstrantów, grupa nastolatków z położonej na południu kraju Dary usłyszała w krążących po internecie nagraniach hasła wykrzykiwane przez ich równolatków z Tunezji i Egiptu. Z wiadomości dowiedzieli się o ucieczce z kraju prezydenta Tunezji, Ben Alego. Rozochoceni, postanowili wziąć przykład tamtejszych demonstrantów. Z młodzieńczą brawurą powtarzali zasłyszane hasła, a później namalowali je na murze swojej szkoły.
Wtedy jeszcze większość dorosłych - nawet jeśli po cichu zgadzała się ze swoimi dziećmi - stawiając na szali konsekwencje sprzeciwu wobec władzy, uznawała, że lepiej milczeć niż spędzić resztę życia w więzieniu. Rodzice nie powstrzymali jednak młodzieńczego buntu. Może nie byli w stanie, a może tak bardzo nie chcieli, spodziewając się, że kilku nastoletnich podrostków za takie wybryki może czekać co najwyżej reprymenda? Jednak Atef Nadżib, kuzyn prezydenta pełniący w Darze funkcję szefa służb bezpieczeństwa, rozkazał schwytać młodych buntowników.
- Zaledwie kilka dni po aresztowaniu nastolatków oburzona ludność miasta wyległa na ulice Dary, aby domagać się ich wypuszczenia. I choć przywódcy wysłuchali żądań ludu, nie uspokoiło to nastrojów społecznych. Powyrywane paznokcie, połamane żebra, wypalone sutki czy ślady innych tortur dodatkowo rozwścieczyły mieszkańców miasta. Świadomość tego, w jak okrutny sposób potraktowani zostali zaledwie kilkunastoletni Bogu ducha winni chłopcy, sprawiła, że nawet ci, którzy do tej pory woleli po cichu uniknąć problemów, teraz dołączyli do protestujących.
W obawie przed utratą władzy na pokojowe protesty rządzący odpowiedzieli przemocą - rozpoczęto pacyfikację zbuntowanego miasta. Spowodowało to jednak efekt odwrotny do zamierzonego. Wkrótce rewolucyjny duch rozprzestrzenił się w całym kraju. Z każdym dniem Syryjczycy stawali się odważniejsi. Ich strach malał proporcjonalnie do narastającego w nich gniewu.
Po blisko trzydziestu latach od masakry w Hamie szala się przechyliła, a gniew przeważył nad strachem. Z każdym dniem demonstracje przyciągały większe tłumy, którym niestraszne były aresztowania i tortury.
- Początkowo nie domagano się wcale ustąpienia prezydenta czy zmiany ustroju - tłumaczył Mohammad. - Żądania były proste: osądzenie winnych i okazanie skruchy.
Czekano więc na reakcję prezydenta. Mógłby chociaż powiedzieć, że nie akceptuje torturowania dzieci, że coś takiego w jego kraju więcej się nie wydarzy - nawet jeśli takie słowa miałyby służyć jedynie poprawie wizerunku i utrzymaniu się przy władzy. Mógłby postawić winnych przed sądem. Wtedy, być może, wydarzenia potoczyłyby się inaczej.
Baszar al-Asad nie ukarał swojego kuzyna. Nie wyraził też żalu, nie uczcił śmierci pomordowanych demonstrantów. W wystąpieniach telewizyjnych nazywał ich sabotażystami, uzasadniając tym samym ich śmierć. Syryjczyków taka postawa dodatkowo rozgniewała. Hasła nawołujące do sprawiedliwości i ukarania winnych stopniowo zastępowały żądania ustąpienia prezydenta z urzędu.
Coraz większe tłumy dołączały do protestujących. Coraz głośniej krzyczeli: "Ludność Syrii chce upadku reżimu!". Coraz wyżej nieśli transparenty. Z coraz większą furią wymachiwali rękoma. Coraz mniej przerażali ich stojący naprzeciwko nich funkcjonariusze sił bezpieczeństwa gotowi do tego, by strzelać do demonstrujących.
Pod koniec kwietnia rządzący zauważyli, że ziarenek gniewu, które zasiano w ludziach, nie da się już tak łatwo wyplenić. To wtedy zdecydowano, by do tłumienia protestów włączyć wojsko. Zwrócenie się tajnej policji przeciwko ludziom nikogo nie dziwiło - służby Muchabaratu od początku rządów dynastii Asadów postrzegane były jako wrogie społeczeństwu.
Czym innym była jednak armia, w której służba nie ominęła żadnego młodego mężczyzny. Kiedy więc rozkazano żołnierzom strzelać do demonstrantów, w wielu z nich wzbudziło to sprzeciw. Choć stojących po drugiej stronie ludzi nazywano terrorystami, choć w telewizji przekonywano, że to wichrzyciele, którzy chcą zniszczyć kraj, wielu nie uwierzyło reżimowej propagandzie. Po drugiej stronie zamiast terrorystów widzieli przecież swojego brata, kuzyna czy sąsiada.
Żołnierzom, którzy nie chcieli strzelać do swoich rodaków, pozostawał tylko jeden wybór: dezercja. Wielu z tych, którzy zrzucili mundury armii Asada, nie złożyło jednak broni. Przeszkoleni i wyposażeni w to, co udało im się wynieść z wojskowych magazynów, utworzyli własną grupę zbrojną, której zadaniem miała być walka z reżimem. Nazwali ją Wolną Armią Syrii. Z dnia na dzień powstawały również inne ugrupowania zbrojne mające taki sam cel.
Wiosna, która stała się zimą
Do opozycyjnych grup zbrojnych dołączali wysocy rangą żołnierze, zwykli szeregowcy i cywile, a oddolne protesty przerodziły się w konflikt zbrojny. Rebelianci rośli w siłę, w ich rękach znalazła się część Aleppo, wkraczali też na przedmieścia stolicy.
Dziś, po niespełna sześciu latach od początku konfliktu, historia zmieniła bieg, a wojska Asada odzyskały największe miasto Syrii. Dramat Aleppo przypomina mi opowieści Mohammada o początkach rewolucji, o nadziejach i tragediach jego narodu. Wtedy, w marcu 2011, nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
Zbyt wielu już zginęło w tej wojennej zawierusze - w wyniku działań wojennych, ale też podczas ucieczki, w otchłaniach morza, które miało ich zabrać na bezpieczny ląd. To, co miało być wiosną, przyniosło ze sobą przejmujący chłód, przy którym nie sposób się ogrzać.
Ciężko już nawet zliczyć zbrodnie dokonane na ludności cywilnej w Syrii przez różne strony konfliktu. Wielokrotnie stosowana była sprawdzona już w 1982 roku w Hamie taktyka okrążania i pacyfikacji miast, która Hafizowi al-Asadowi pozwoliła stłumić bunt w zarodku.
Jest jednak coś, co różni obecną sytuację od tej z 1982 roku. Wtedy jeszcze świat nie wiedział dokonywanej masakrze, nic więc dziwnego, że nikt nie interweniował. Dziś, po trzydziestu czterech latach, postęp technologiczny sprawia, że możemy prawie na bieżąco obserwować wydarzenia w Aleppo, dlatego nie ma żadnej wymówki dla bezczynności społeczności międzynarodowej.
Słowo "uchodźca" odmieniane jest przez wszystkie przypadki w mediach, na publicznych debatach czy przy rodzinnym stole, a nie każdy nawet pamięta, że mowa tu o ofiarach wojny. Tyle już zostało powiedziane, a tak niewiele zrobiono, by ludzie nie musieli uciekać.
Pomóżmy tym, którzy zostali. Jeśli dłużej będziemy się bezczynnie przyglądać, niedługo może być po prostu za późno. Po raz kolejny w historii ludzkości.
* * *
W ramach inicjatywy Refugee Voices organizowane są piesze wycieczki po Berlinie, których przewodnikami są zamieszkujący w tym mieście uchodźcy. Pozwala to mieszkańcom Berlina i turystom dowiedzieć się, dlaczego przybysze uciekli ze swoich krajów, i poznać, z jakiej perspektywy patrzą na rozgrywające się tam wydarzenia.
Dalia Mikulska - absolwentka prawa, na co dzień pracuje w organizacji niosącej pomoc humanitarną i rozwojową, wolne chwile poświęcając na pisanie. Zafascynowana światem - szczególne miejsce w jej sercu zajmuje Bliski Wschód i Afryka. Do tej pory publikowała w tygodniku Przegląd, Przewodniku Katolickim i Magazynie Kontakt.
Skomentuj artykuł