"To w tych ludziach mieszka Chrystus"
"Ave Maria, gratia plena". Niewielki kościółek w centrum miejscowości Mytilene na greckiej wyspie Lesbos rozbrzmiewa donośnymi głosami wielbiącymi Maryję: "Ave Maria". Refren po łacinie, zwrotka po angielsku, refren po łacinie, zwrotka po francusku.
BŁOGOSŁAWIENI
poharatani
I PODGOLENI
nierównomiernie
/Zuzanna Gawron/
"Ave Maria, gratia plena". Niewielki kościółek w centrum miejscowości Mytilene na greckiej wyspie Lesbos rozbrzmiewa donośnymi głosami wielbiącymi Maryję: "Ave Maria". Refren po łacinie, zwrotka po angielsku, refren po łacinie, zwrotka po francusku.
Właśnie kończy się Msza święta, śpiewy powoli cichną. Ale większość osób pozostanie w środku jeszcze dobrych kilka minut, aby na kolanach modlić się, dziękując za życie, którego wielu ich bliskich zostało pozbawionych, błagając go o zakończenie ich obecnej udręki.
Trafiłam tu zupełnie przypadkiem. Planując swój pobyt na Lesbos, nie zakładałam, że na wyspie, gdzie dominuje wyznanie grekokatolickie, uda mi się znaleźć świątynię rzymskokatolicką. I pewnie nigdy bym nie znalazła tego ukrytego między sklepem spożywczym a butikiem, na co dzień zamkniętego kościółka, gdyby nie poznany już pierwszego dnia mojego pobytu na Lesbos Nigeryjczyk, który stał się nie tylko moim przewodnikiem, ale i wspaniałym przyjacielem.
Idąc za radą Izraela, w niedzielny poranek, udałam się do obozu Moria, aby wsiąść do busa, który - dzięki staraniom mojego nigeryjskiego kolegi - każdej niedzieli zawozi uchodźców do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Odprawiana o godzinie 11.00 Eucharystia nie jest "specjalną" Mszą tylko dla uchodźców, choć takie można odnieść wrażenie, gdy wśród uczestniczących w niej 40-50 osób tylko ja i Jenny pochodzimy z Europy.
(fot. Agata Wilczek)
Jenny jest Angielką. Mieszka na Lesbos od wielu lat. Bez niej nie byłoby tych niedzielnych Mszy, piątkowych nabożeństw wieczornych, wycieczek organizowanych dla uchodźców. Jenny dba o porządek liturgii i układ śpiewów, przygotowuje modlitwę wiernych, rozdziela czytania: pierwsze - Nigeryjczyk, drugie - Polka, psalm - chłopak z Sierra Leone; a potem wersje francuskie. Ostatnio Jenny pisze nawet kazania.
Poza mną i Jenny, a czasem dwoma-trzema turystami, do kościoła przychodzą wyłącznie imigranci - z Kongo, Nigerii, Ugandy, Kamerunu, Sierra Leone, Tanzanii; mężczyźni i kobiety, kilka z nich to samotne matki z dwu-, trzy-miesięcznymi dziećmi na rękach. To oni tworzą wspólnotę katolicką na Lesbos. Gdy patrzę na ich pełne wdzięczności twarze, na ich wyciągnięte ku górze lub obejmujące się nawzajem ręce, kiedy wsłuchuję się w ich pełne żarliwości śpiewy i modlitwy pełne absolutnego, niczym nieuwarunkowanego zawierzenia - czuję, że właśnie tu, pomiędzy tymi dotkniętymi niewyobrażalnym dla nas cierpieniem ludźmi, w sposób szczególny zamieszkał Chrystus.
Po mszy rozmawiam z księdzem Martinem. Z pochodzenia Holender, mieszkający w Amsterdamie, na Lesbos spędza swoje wakacje. Gdy dowiedział się, że imigranci w Mytilene czekają na kapłana, który odprawiłby dla nich niedzielną Eucharystię, postanowił przyjechać tu z Molivos, z północy wyspy, by umożliwić im choć raz w tygodniu przyjęcie do serca Jezusa. Pytam go, czy zgadza się z poglądem, że imigrantów należy się bać.
(fot. Agata Wilczek)
"Myślę, że nikt nie zostawia swojej ojczystej ziemi i wszystkiego, co posiada, jeżeli nie jest to konieczne" - odpowiada bez chwili zastanowienia ksiądz Martin. "Imigranci to ludzie, którzy opuścili swoje ojczyzny po to, aby znaleźć przyszłość, pokój i wolność od lęku o własne życie. Nie są kryminalistami czy turystami, którzy przyjechali tutaj dla zabawy. Są uchodźcami, czyli ludźmi, którzy mają nadzieję na rozpoczęcie nowego, lepszego życia, nadzieję na odzyskanie poczucia bezpieczeństwa."
Nikt nie wrzuca swoich dzieci do łodzi, jeśli woda nie jest bezpieczniejsza niż ląd
/Warsan Shire/
...
Między 8.00 a 11.00 nie ma sensu dzwonić do Izraela. I tak nie odbierze. Te trzy godziny każdego ranka to jego święty czas modlitwy. W ciasnym pokoju, który dzieli z kolegą z Sierra Leone, ledwo mieszczą się dwa łóżka. Na jednym z nich Izrael ustawił prywatny ołtarzyk. Za pieniądze zaoszczędzone z comiesięcznych "uchodźczych wypłat" zakupił trzy ikony i kilka świętych obrazków; Pismo Święte i różaniec przywiózł ze sobą z Nigerii.
Modlitwa to jedno ogniwo chrześcijańskiego życia mojego przyjaciela. Drugie stanowi służba drugiemu człowiekowi. Zgodnie z daną Bogu obietnicą Izrael pragnie nieść pomoc wszystkim swoim braciom i siostrom. W ten sposób służy Temu, który - jak mówi - wyciągnął go z ciemności grzechu. Tu na Lesbos jest reprezentantem Nigeryjczyków, czyli jest odpowiedzialny za interesy swoich rodaków, ale de facto z prośbami zwracają się do niego imigranci wszelkich narodowości i wyznań. Wiedzą, że on nigdy nie odmawia.
(fot. z archiwum Agaty Wilczek)
Modlitwa Izraela to modlitwa pełna żalu, łez, nieustannie powtarzanych próśb o przebaczenie. To modlitwa marnotrawnego syna, który zbłądził, upadł wielokrotnie, który zgodnie z naszymi ludzkimi kategoriami powinien być osądzony i surowo ukarany.
Ale relacja Boga-Ojca do syna przekracza ścisłą miarę sprawiedliwości - ścisłą, a czasem nazbyt wąską - i w tym momencie przekroczenia miłość Ojca przemienia się w miłosierdzie. Ta najdoskonalsza forma miłości pochyla się nad każdą ludzką nędzą. Kiedy zaś to czyni, ten, który doznaje miłosierdzia, nie czuje się poniżony, ale odnaleziony i "dowartościowany".
Na fundamencie tego miłosierdzia i przywróconej godności zrodziło się w Izraelu prawdziwe pragnienie nawrócenia i wiara, że i w w jego przypadku spełnią się słowa Chrystusa skierowane z krzyża do nawróconego łotra: "Dziś będziesz ze mną w raju" (Łk, 23,43). Jeśli nie dziś, to już niedługo wyciągnę Ciebie i Twych przyjaciół z tego piekła na ziemi.
...
"Za każdym razem, gdy patrzę na to bezkresne morze ogarnia mnie zachwyt. Jakże wspaniały i potężny musi być Ten, który stworzył tak piękny świat! Uczynił wody tak krystalicznie czystymi, nadał kamieniom przedziwne kształty, w muszlach ukrył perły. W takich chwilach jak ta pragnę jedynie wychwalać i czcić mego Pana! Wiesz, Agata, często, gdy się modlę, to zatracam się w uwielbieniu. I wtedy zapominam. Zapominam o przeszłości, która boli, teraźniejszości, która wydaje się rozciągać w nieskończoność, i przyszłości, o której czasem wątpię, czy nadejdzie. Jestem po prostu z Nim, a On mnie wyzwala od wszelkiego lęku".
Siedzimy razem na plaży. Margaret uśmiecha się do mnie - jak zawsze, tym samym ciepłym, matczynym uśmiechem. A ja zagryzam wargi i zaciskam pięści w bezsilnej złości. Bo chce mi się wyć. Bo nie rozumiem jak ta Nigeryjka, której tragiczną historię życia przed chwilą usłyszałam, może mieć w sobie tyle pogody ducha, tyle zaufania.
(fot. z archiwum Agaty Wilczek / autorka i Margaret siedzą w środku)
Młoda wdowa, z trójką małych dzieci, po śmierci męża wyrzucona z wioski, która niedługo była jej domem. Zmuszona do szybkiego znalezienia pracy, pada ofiarą handlu ludźmi.
Nigeryjska mafia przewozi ją do Turcji, gdzie przez wiele miesięcy jest więziona, bita i wystawiana na publiczne pośmiewisko. Codziennie jest wielokrotnie gwałcona przez całe grupy mężczyzn, najczęściej tak długo aż straci przytomność. Wreszcie udaje jej się uciec. Po kilku dniach ukrywania się w lesie, bez jedzenia i picia, spotyka grupę dziewczyn z Kongo, od których dowiaduję się, że obecnie jedynym ratunkiem dla niej może być Grecja. Wsiada wraz z nimi na łódkę i dociera na wyspę Lesbos, gdzie kolejne dziewięć miesięcy spędzi w miejscu, które potrafi opisać tylko jednym słowem: piekło. To obóz Moria.
Nie rozumiem. Im dłużej jestem na tej wyspie, tym mniej rozumiem. Gdzie był Bóg, gdy obdzierano tę kobietę z tej godności, którą On sam ją obdarzył? Dlaczego ze spokojem patrzy na ludzi uwięzionych w obozie Moria? Dlaczego przyzwala na to nieopisane cierpienie? "Bóg każdemu wyznacza jego lub jej własną drogę. Dla mnie również wybrał pewną ścieżkę i ja ją przyjmuję, bo jest darem od Niego". Margaret wydaje się słyszeć moje pełne wewnętrznego buntu myśli. "On jest Bogiem bólu i cierpienia" - mówi.
(fot. Agata Wilczek)
Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa (Łk, 9, 24-25).
…
- Margaret, a masz w obozie jakieś bliskie Ci dusze?
- Tak, dziewczyny z Kongo. Przypłynęłyśmy razem na łodzi z Turcji. Bardzo mi pomogły. A teraz już prawie rok mieszkamy w jednym kontenerze w Morii. Świetnie się rozumiemy.
- Jak to "świetnie się rozumiecie"? Przecież Ty mówisz po angielsku, a one tylko po francusku.
- Zgadza się, ale język to nie wszystko. Nasza przyjaźń nie potrzebuje słów lub potrzebuje ich bardzo niewiele. Wystarczy sama obecność, życzliwy gest, uśmiech, spojrzenie pełne miłości. Wydaje mi się, że taką naprawdę głęboką więź buduje się dopiero poza słowami.
My, ludzie Zachodu produkujemy tak wiele słów jak żadna inna cywilizacja wcześniej, a zarazem to właśnie my tak bardzo odczuwamy na sobie negatywne skutki tej nadmiernej "produkcji" treści. Tyle słów nieprzekonywujących, nieprawdziwych, zamazujących sens, raniących, zamykających, podejrzliwych, ideologicznych, błahych.
Spotkania z moimi przyjaciółmi-uchodźcami nauczyły mnie, że w życiu bardzo często są takie momenty, kiedy słowa już nie wystarczają i trzeba je zastąpić gestem. Zamiast powiedzieć "nie martw się", bardziej wiarygodnie wyrazi to gest przytulenia, objęcia ramionami, wyciągniętej dłoni, pocałunku.
(fot. Agata Wilczek)
Tak uczynił przecież sam Bóg. "Słowo stało się Ciałem…". W Chrystusie Bóg przygarnął nas do siebie, przyjął do swego życia. "Wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał Bóg do Ojców przez proroków, a w tych ostatecznych dniach" (por. Hbr 1,1) zapragnął wypowiedzieć się przez gest, przez czułość, przez Miłość. W tym geście "wykonało się" (J 19,30) wszystko to, co przyniosło nam ocalenie.
* * *
Agata Wilczek - nauczycielka języka angielskiego w II Liceum im. Stanisława Staszica w Tarnowskich Górach. Przez sześć tygodni działała jako niezależna wolontariuszka na greckiej wyspie Lesbos, pomagając przebywającym tam uchodźcom
Skomentuj artykuł