Czasem wystarczą kanapki

(fot. Robert Bruce Murray III Sort Of Natural/flickr.com)

„Powiadam wam: Eliasz już przyszedł, a nie poznali go i postąpili z nim tak, jak chcieli. Tak i Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał”. Wtedy uczniowie zrozumieli, że mówił im o Janie Chrzcicielu” (Mt 17, 12-13).

Jan Chrzciciel był „głosem wołającego na pustyni” i Eliaszem, którego przyjście poprzedziło pojawienie się Mesjasza. Jezus był „świętym Boga” posłanym na świat, by zaświadczyć o światłości, o prawdzie i o Ojcu. Niestety, faryzeusze i uczeni w Piśmie nie rozpoznali żadnego z tych znaków. Dlaczego?

Myślę, że ich postawa odzwierciedla pewne cechy właściwe każdemu człowiekowi, które utrudniają, a czasem nawet uniemożliwiają, rozpoznanie Boga przychodzącego w zwykłej i, często, monotonnej rzeczywistości. Aby zobaczyć o jakie przeszkody chodzi, przytoczę dwa przykłady z Ewangelii.

Pewnego razu Jezus pyta apostołów, za kogo ludzie Go uważają. Uczniowie twierdzą, że tłumy widzą w Chrystusie Jana Chrzciciela, Eliasza, Jeremiasza lub jednego z proroków. Znamienne, że według Izraelitów, Jezus jest po prostu „repliką” wielkich osobowości z przeszłości. Mieszkańcy Palestyny oceniają działalność Chrystusa przez pryzmat minionych wydarzeń. Nic nowego pod słońcem.

DEON.PL POLECA

W każdym z nas drzemie tendencja, aby otaczającą nas rzeczywistość interpretować z pomocą kategorii i pojęć, które dobrze znamy. Czujemy się wówczas bezpieczniej. Uznanie nowości zazwyczaj podaje w wątpliwość nasze przekonania i przynajmniej chwilowo zakłóca naszą orientację w świecie. Cóż, wszyscy potrzebujemy jakiejś formy stabilizacji, porządku i oparcia. Gdyby rzeczy zmieniały się bez ustanku, trudno byłoby żyć. A jednak nadejście Boga jest właśnie jak „nowe wino, które rozrywa stare bukłaki”, chociaż często dokonuje się spokojnie i niepozornie. Św. Tomasz z Akwinu mawiał, że „Bóg jest ponad wszystkim cokolwiek moglibyśmy o Nim powiedzieć lub pomyśleć”. Nie mieści się w naszych schematach i nie sposób przyjąć Go z otwartymi ramionami, jeśli umyślimy sobie, że to Bóg musi się do nas „dopasować”.

Platon, w swojej słynnej metaforze jaskini ukazującej proces ludzkiego poznania, przekonywał, że człowiek, który wychodzi ze świata cieni na światło dzienne (czyli osiąga wyższy stopień wiedzy), w pierwszym momencie chce wrócić do ciemnej groty, bo światło tak go razi, że ciemność wydaje mu się przyjemniejsza. Wszyscy mamy swoje nawyki i wypracowaną rutynę. I nie lubimy jeśli nagle zostaną one zaburzone. John Stuart Mill twierdził, że „przyzwyczajenie, które nazywamy naszą drugą naturą, w praktyce błędnie uważane jest za pierwszą naturę”.

Faryzeusze nie rozpoznali ani Jana Chrzciciela jako zapowiadanego Eliasza, ani Jezusa jako oczekiwanego Mesjasza, bo mieli swoje wyobrażenia, z którymi za bardzo się zżyli. Św. Augustyn wspomina w „Wyznaniach”, że przed nawróceniem powstrzymywały go długo manichejskie obrazy Boga, ponieważ wryły mu się głęboko w serce. Zapytajmy jednak, czy możliwe byłoby jakiekolwiek trwałe małżeństwo, gdyby każdy z małżonków obstawał ciągle przy swoim? Jak dojść do porozumienia w sporze, jeśli żadna ze stron nie chce w niczym zmodyfikować swoich oczekiwań i zasad? Jeśli chcemy kogoś rzeczywiście poznać, musimy stworzyć dla niego miejsce w naszym sercu, przyjąć go takim, jakim jest i zaryzykować wprowadzenie pewnych zmian we własnym myśleniu.

Drugą cechę, być może nawet ważniejszą niż pierwsza, znajdujemy we fragmencie, który mówi o powtórnym przyjściu Syna Bożego na świat. W Ewangelii św. Łukasza Jezus zapowiada, że to wydarzenie zaskoczy wielu, a jego początek będzie podobny do błyskawicy. Jednakże Zbawiciel ostrzega, aby „w owym dniu kto będzie na dachu, a jego rzeczy w mieszkaniu, niech nie schodzi, by je zabrać; a kto na polu, niech również nie wraca do siebie” (Łk 18, 31). Jezus nadmienia, że życie zachowają tylko ci, którzy pozostaną w tym decydującym momencie na miejscu, nie ulegną instynktowi samozachowawczemu i nie pobiegną co tchu do domu, by ochronić dobra, na których polegają.

Sądzę, że to napomnienie dotyczy nie tylko ostatecznego przyjścia Chrystusa na ziemię, ale zawiera również cenną wskazówkę, jak otwierać drzwi serca dla Boga, który przychodzi do nas dzisiaj. Bo przyznajmy uczciwie, któż z nas nie „przykleja się” do różnych rzeczy, opinii i postaw, sądząc, że bez nich życie rozpadłoby się na kawałki? Jak często żywimy przekonanie, że cała nasza egzystencja opiera się na posiadaniu oraz na tym, co sami stworzymy i zdziałamy? Aby wyjść Bogu naprzeciw, co w chrześcijaństwie obejmuje także przyjęcie drugiego człowieka, który może myśleć i czuć inaczej niż ja, trzeba zostawić coś za sobą. Ta pozorna strata jest inną nazwą ewangelicznego zaufania.

Kilkanaście lat temu wybrałem się na pieszą pielgrzymkę z Warszawy do Częstochowy. W pamięci utkwiło mi spotkanie z pewną wdową w jednej ze wsi, w której zatrzymaliśmy się na nocleg. Kobieta podeszła do naszej grupy tuż po zakończeniu porannej mszy i zaprosiła 10 osób na śniadanie. Jej oferta nieco nas zaskoczyła, bo staruszka, około 85 lat, przygarbiona i ledwo krocząca o lasce, sprawiała wrażenie, jakby sama potrzebowała pomocy. Niemniej, nie wypadało odmówić. Wdowa zaprowadziła nas do swego domu, biednej drewnianej chałupiny, ze sporym podwórkiem porośniętym bujną trawą. Weszła do kuchni i przyniosła dwa talerze pełne bułek z szynką i serem, dzbanek herbaty i coś słodkiego. Potem usiadła obok nas, rozpromieniona i szczęśliwa, przyglądała się jak pałaszujemy przygotowany przez nią posiłek. Ale nie napisałem jeszcz o najważniejszej sprawie. Kiedy zaczęliśmy dziękować naszej dobrodziejce, na jej twarzy pojawiły się łzy, i powiedziała: „Jakże się cieszę, że mogłam ugościć Boga”. To zdanie kompletnie zbiło nas z tropu. Jak to Boga? Pomyślałem sobie. Muszę przyznać, że z całej pielgrzymki nie pamiętam ani jednego kazania wygłoszonego na mszach świętych. Za to krótkie kazanie staruszki, poparte przykładem życia, zapadło mi w pamięci na długie lata.

Czasem zapominamy, że Boga mamy szukać nie w niebie, bo jeszcze tam nie trafiliśmy, lecz na ziemi. A tutaj Bóg najczęściej przychodzi do nas w drugim człowieku, ponieważ przed 2000 lat objawił się najpierw w Jezusie z Nazaretu, człowieku podobnym do nas we wszystkim oprócz grzechu. W nieco inny sposób ukazał się w misji św. Jana Chrzciciela. Mam wrażenie, że owa staruszka doskonale zrozumiała tę ewangeliczną prawdę, chociaż nie skończyła żadnych studiów teologicznych. Nie posiadała wiele, ale potrafiła się podzielić. I dlatego zauważała Boga na ziemi.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Czasem wystarczą kanapki
Komentarze (8)
T
Tomasz
12 grudnia 2010, 01:01
Mam wrażenie, że wielcy duchem to najczęściej tzw. zwykli ludzie, szerzej nieznani, pozornie niczym się nie wyróżniający. Gdyby świat znał ich wartość, byliby sowicie wynagradzani za samą obecność na Ziemi.
B
Barbara
11 grudnia 2010, 17:56
Czasy się jednak niesamowicie zmieniły. Pamiętam z mojego dzieciństwa - lata 60 - gdy szło się w góry, na zwykłą wycieczkę - nie pielgrzymkę, było NORMALNE, że gdy wstąpi się do chaty po drodze, poczęstują "grulami z kwaśnym mlikiem" lub zrobią kanapki z herbatą. I powitają dobrym słowem. Najnormalniejsza to była wtedy rzecz. A teraz jak widac rzadko się to zdarza nawet na pielgrzymkach.
MM
michał mączka
11 grudnia 2010, 17:36
Każdy szuka Boga na swój, ułomny sposób.Ważne aby z finałem-zjednoczenie z Panem!
E
ela
11 grudnia 2010, 14:52
No faktycznie, przecież to było kilkanaście lat temu :) Nie chcę umniejszać daru tej pani, tylko przyszła mi taka refleksja, że w niektórych jest nam wygodniej zobaczyć Boga.
Dariusz Piórkowski SJ
11 grudnia 2010, 13:12
Droga Elu, nie byłem wtedy jeszcze księdzem. Byłem jeszcze w szkole średniej, pod koniec.  I to prawda, że wiele ludzi przyjmowało pielgrzymów. Ale biorąc pod uwagę okoliczności i sposób w jaki ta kobieta to przeżyła, to spotkanie było wyjątkowe. Ta kobieta rzeczywiście niewiele miała i bardzo przypominała mi ową ewangeliczną wdowę. Inni wrzucali wiele do skarbony, mówił Jezus, a o wdowie, która wrzuciła dwa pieniążki powiedział, że dała "więcej niż wszyscy inni". Czasem nie chodzi tylko o to, czy i co dajemy, ale jak dajemy. Dlatego tak mi to spotkanie zapadło w pamięci.
E
ela
11 grudnia 2010, 12:57
Ela, nie oceniaj tego małżeństwa, bo skąd wiesz z czyjej strony jest niechęć do spotkań, o ile w ogóle jest? Skąd wiesz co jest powodem, a co skutkiem relacji ze wspólnotą modlitewną. Olu, tę sytuację akurat znam bardzo dobrze, ale oczywiście i Ty, i inni komentujący możecie snuć wyobrażenia o egoistycznych dorosłych dzieciach. Taki obraz jest zawsze przedstawiany: opuszczeni starsi ludzie, kochająca babunia, rodzice wypruwający sobie żyły żeby ułatwić dzieciom start w dorosłość, ale nie zawsze tak jest, tylko trudno o tym mówć, bo wszyscy jakoś mają zakodowane okreslone schematy. Nie chciałabym wchodzić w inny temat, ale jest tak, że często relacje z obcymi ludźmi są trochę łatwiejsze, wygodniejsze, bo inne są zobowiązania, oczekiwania itd. Kiedyś byłam bardzo miło zaskoczona, kiedy tak nagle podczas składnaia życzeń świątecznych ksiądz powiedział: niech starsi wspierają młodych.
Aleksandra Adamczyk
11 grudnia 2010, 11:37
Kiedyś szłam z Pielgrzymką na Jasną Górę i również mocno zapadły mi w pamięć spotkania z ludźmi, którzy oferowali nam posiłek czy łazienkę. To było takie piękne doświadczenie, dla obu stron. Do dzisiaj pamiętam o czym nam opowiadali, jakie mają problemy i o co chcą byśmy się modlili, choć minęły już 3 lata. Wtedy pomyślałam, że sama chciałabym mieszkać w miejscu, w którym zatrzymuje się pielgrzymka, aby móc ugościć choć część z nich :) * * * Ela, nie oceniaj tego małżeństwa, bo skąd wiesz z czyjej strony jest niechęć do spotkań, o ile w ogóle jest? Skąd wiesz co jest powodem, a co skutkiem relacji ze wspólnotą modlitewną.
E
ela
11 grudnia 2010, 10:47
Zobaczyć Boga w drugim człowieku- często podejmowany temat ale zawsze aktualny, skoro nadal wielu woli szukać Go wyłącznie/przede wszystkim w kościele. Ugościć grupę pielgrzymów zwłaszcza z księdzem- to jeszcze nie takie zaskakujące. Ale zaprosić na Wigilię samotną, nielubianą osobę z rodziny czy sąsiedztwa? Znam starsze małżeństwo, któremu czas wypełniają relacje ze wspólnotą modlitewną i księżmi a dzieci i wnuków od dawna nie widzieli. Sama też pamiętam kiedy musiałam poświęcić trochę czasu i wysiłku na bardzo komuś potrzebną pomoc, a był akurat pierwszy piątek miesiąca- pomyslałam sobie wtedy jak fajnie byłoby teraz siedzieć w kościele, w modlitewnym uniesieniu..