Jestem kobietą, a ciągle słyszę, że wierzę "po męsku" [ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]

Jestem kobietą, a ciągle słyszę, że wierzę "po męsku" [ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]
(fot. Janko Ferlič on Unsplash)

Gdybym miała zrobić sobie religijny tatuaż, to z pewnością wydziarałabym sobie słowa, które sprawiły, że wreszcie przestałam porównywać się z innymi i zmuszać do form pobożności, które są mi obce: "Każdy w Kościele ma swoją drogę". Od tamtej pory spokojnie idę swoim off-roadem.

          

Od paru lat jednym z moich duchowych marzeń jest udanie się na kilkudniowe rekolekcje w ciszy. Mogłabym wtedy w milczeniu kontemplować Pismo, trenować się w słuchaniu głosu Boga i skupić się całą sobą na mojej ukochanej (choć wciąż nie dość przeze mnie "oswojonej") Modlitwie Jezusowej. Moja rzeczywistość wygląda jednak obecnie tak, że przez parę (a czasem paręnaście) godzin na dobę kontempluję dokumenty związane z pracą, trenuję się w empatii i cierpliwości wobec pacjentów, a wieczorami skupiam się na tym, jak najszybciej i jednocześnie bez zderzenia z innym pojazdem dotrzeć do domu, by zająć się rodziną. Skoro więc nie mam zbyt wielkich szans na słuchanie Boga w ciszy, muszę nauczyć się słyszeć Go podczas codziennej gonitwy i zgiełku.

          

Pożegnanie z neurotyzmem

Przez wiele lat miałam w głowie zakodowany obraz Boga, który jest tak bardzo "ponad to", że aż strach mi było się do Niego zwrócić. Wydawało mi się (i na podstawie rozmów z wierzącymi znajomymi sądzę, że nie tylko mnie), że zwracanie się do Boga w nieodpowiedniej pozycji i nieadekwatnymi słowami to obraza surowego majestatu Stwórcy. Patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że kiedy byłam dzieciakiem (a trzeba przyznać, kwestie religijne zawsze wydawały mi się szalenie interesujące), prezentowałam model religijności neurotycznej. Bałam się kary za swoje grzechy, a twarz Boga, jaką zazwyczaj sobie wyobrażałam, była wiecznie zagniewana i niezadowolona z moich poczynań. Owszem, często słyszałam w kościele (i poza nim), że Bóg jest miłością, że przebacza ludziom ich niecne czyny - ale to wszystko należało u mnie do sfery w teorii, regułki, którą byłam w stanie wyrecytować całkiem płynnie, ale chyba jednak bez zrozumienia. Kiedy myślę o kryzysie wiary, który dopadł mnie w wieku dojrzewania, to z jednej strony rozumiem go jako przejaw typowego dla adolescencji buntu, ale także jako część procesu przejścia z wiary w Boga-machinę do karania do uwierzenia w Boga, który - choć wiele wymaga i z pewnością potrafi wymierzać karę - jest bliski, serdeczny i opiekuńczy.

Doskonale znam obowiązujące przykazania Boże i kościelne - nie neguję sensu ich istnienia. Jednak myślę, że posługując się wyłącznie nimi, nie da się w pełni zrozumieć tego, kim jest Bóg i zbudować z Nim bliskiej relacji. Tym, co mnie ułatwiło zbliżenie się do Boga, była decyzja o "wlaniu" życia religijnego w moją codzienność. Przestałam myśleć o tym, że Boga spotkam w kościele już za sześć, pięć (i tu tendencja malejąca)... dni - otworzyłam się na myślenie, że On NA SERIO jest ze mną wtedy, gdy siedzę w gabinecie i czekam na kolejnego pacjenta, nie wiedząc, z czym on przybędzie; nie zostawia mnie w czasie, gdy z racji silnego stresu nie mogę spać oraz gdy muszę podjąć decyzję z puli tych dotyczących moralności, ale też gdy podczas shoppingu wybieram czapkę dla mojej pierworodnej. Staram się w najróżniejszych momentach żywota zamienić z Nim słowo - poprosić Go o udane zakupy, podziękować za geniusz dziennikarza, który napisał świetny, dający do myślenia tekst, i przeprosić Go, gdy kolejny raz wpadnę w brudną rzekę grzechu. Muszę przy tym przyznać, że dość rzadko sięgam po "gotowe" modlitwy. Wiele z nich jest pięknych, to fakt. Ale jednocześnie ich archaiczny urok jest mi niekiedy trudno pogodzić z moim zabieganym stylem życia i sprawami, z jakimi zwracam się do Szefa. Poza tym - co bardzo prozaiczne - w moim poszatkowanym przez różne zajęcia dniu trudno znaleźć czas na "tylko" dziesiątkę różańca. "Łapię" Go podczas prowadzenia auta, przyrządzania jedzenia dla córy i wtedy, kiedy szczotkuję moje dwa puchate psy.

Módl się, pracując

Życie świeckiego chrześcijanina jest - jak sądzę - trudniejsze pod tym względem, że żaden dzwon nie wezwie mnie na modlitwę o określonej porze, żadna wspólnota nie zwolni mnie z zawodowych i rodzinnych obowiązków na rzecz śpiewania starożytnych hymnów. Wiem, że zabrzmi to nieco górnolotnie, ale w takim razie sądzę, że nam, świeckim, pozostaje uczynienie modlitwą całego naszego życia - nie jest to zresztą mój wymysł, tylko koncepcja, którą często przytaczali chrześcijanie ze Wschodu. Ja, kobieta pracująca, szukam więc refleksów obecności Szefa w swojej pracy (wierzę, że wykonywanie tej roboty pomaga nieco obniżyć ilość zła i przemocy na świecie), przyrodzie (kiedy zadaję sobie nieco dziecinne pytania, takie jak "skąd krew wie, w którą stronę ma płynąć" albo "jak to się stało, że owady wiedzą, że mają zapylać rośliny?"), ale także w dziełach speców od duchowości powszechnie uznawanych za wybitnych i takich, których wybitność stwierdzam ja sama, a także znanych teologów amatorów. Opowieści o tym, jak Bóg działa w czyimś życiu, zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Jako osoba nieco powściągliwa, zdaniem niektórych moich znajomych - wręcz zdystansowana wobec nieznajomych, nie mam absolutnie żadnego problemu z tym, by nasmarować kolejny publicystyczny tekst, zabrać głos in public lub wyrazić swoje zdanie na temat interesujących kwestii społecznych. Jednak to, by o swoim przeżywaniu religijności napisać w sposób osobisty, nie "chowając się" za publicystycznym zacięciem, jest dla mnie zadaniem o znacznie wyższym stopniu trudności.

Kiedy więc czytam dzieła ludzi Kościoła, którzy prostym, ale jednocześnie eleganckim językiem (kwiecisty i pompatyczny styl, jaki prezentował chociażby de Montfort, kompletnie do mnie nie przemawia) opowiadają o swojej relacji z Bogiem, mam wrażenie, że sama zbliżam się do Szefa. Innym wątkiem budowania mojej religijności było to, że swego czasu sama na siebie spoglądałam podejrzliwie. Trudno mi było wzruszyć się podczas śpiewu "Barki", a klimat Jasnej Góry często przywodził mi na myśl kicz religijny, a nie miejsce skupienia na sprawach duchowych. Bardziej "u siebie" czułam się, kiedy czytałam teologiczne rozkminki, brałam udział w dyskusjach na tematy religijne i odkrywałam znaczenie kolejnych ikon. Pewnego razu podzieliłam się swoimi wątpliwościami z mądrym dominikaninem: powiedziałam mu, że chyba coś jest ze mną nie tak, bo mój katolicyzm jest przeintelektualizowany. On błyskawicznie uspokoił mnie i zachęcił do kontynuowania "kształcenia". Gdybym miała zrobić sobie religijny tatuaż (czego jednak nie planuję), to z pewnością wydziarałabym sobie jego słowa, które wtedy sprawiły, że wreszcie przestałam porównywać się z innymi i zmuszać do form pobożności, które są mi obce: "Każdy w Kościele ma swoją drogę". Od tamtej pory spokojnie idę swoim off-roadem.

Boże, chroń pacjentów

Nie oznacza to bynajmniej, że jako świeccy katolicy mamy porzucić pobożnościowe praktyki - one są wręcz niezbędne do duchowego wzrostu. Mam jednak poczucie, że zaciekła walka o to, by w ciągu dnia wygospodarować "chociaż" godzinę na indywidualną modlitwę, nie doprowadziłaby mojej duszy do rozkwitu, lecz mnie samą do frustracji i rozżalenia. Na szczęście potrzeba - także ta duchowa - jest matką wynalazku. Z racji tego, że w Kościele nie brak jest tych, którzy rzadko mają czas na zatrzymanie się, a systemy operacyjne naszych smartfonów są coraz to lepsze, możemy korzystać ze sporej ilości aplikacji, które ułatwiają modlitwę w tramwaju, podczas jazdy autem lub przy usypianiu dziecka. Kiedy zaś poziom baterii staje się niski (albo też mamy potrzebę odcięcia się od ekranów), pozostaje szczere westchnienie do Szefa związane z tym, co aktualnie robimy. Ksiądz Tischner pisał, że Bóg jest kimś dramatycznie bliskim (uwielbiam to wyrażenie!). Możemy więc gadać z Nim o wszystkim: o tym, że jest korek, że mógłby zrobić coś z tą pogodą, że chyba tylko dzięki Niemu udało nam się nie spóźnić na ważne spotkanie. Ja sama właściwie od początku mojej pracy proszę Go o opiekę nad moimi pacjentami - westchnięcie "opiekuj się nim, Szefie", gdy za poszczególnymi osobami zamykają się drzwi gabinetu, weszło mi w nawyk tak bardzo, że w sumie mam wrażenie, że Najwyższy jest kimś na kształt mojego superwizora (zaznaczam: nie oznacza to, że nie korzystam z niezbędnej w moim zawodzie pomocy superwizora ziemskiego!).

Szczerze polecam tego rodzaju "akty strzeliste" wszystkim tym, którzy - gdyby mieli pewność, że Bóg uczyni zadość ich modlitwie o cud - prosiliby Go o wydłużenie doby. Co więcej, choć przyznaję, że w ostatnim czasie zwracam się do Szefa głównie własnymi słowami, to jednak mam również swoją ulubioną "zatwierdzoną" przez personel naszej Wspólnoty modlitwę, pochodzącą z głębi pobożnościowego skarbca Kościoła. Choć znałam ją już dużo wcześniej, to odkryłam ją dla siebie w czasie, gdy mocno skupiałam się na dopasowaniu do siebie elementów zawodowo-duchowego tetrisa. Mam na myśli modlitwę św. Franciszka, którego - z racji podzielania proekologicznych poglądów - bardzo cenię. Obecnie jestem przekonana (i to w sumie święcie), że słowa:

"O Panie, uczyń z nas narzędzia Twojego pokoju,
Abyśmy siali miłość tam, gdzie panuje nienawiść;
Wybaczenie tam, gdzie panuje krzywda;
Jedność tam, gdzie panuje zwątpienie;
Nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz;
Światło tam, gdzie panuje mrok;
Radość tam, gdzie panuje smutek"

Idealnie pasują na modlitwę mojej grupy zawodowej. To ogromne wsparcie, którego potrzeba tym, którzy zdaniem części katolików próbują zająć miejsce Kościoła. I dla których Kościół ma jednak znaczenie.

Religijny gender

Na sposób przeżywania wiary i pojmowanie Boga ma jednak wpływ nie tylko zawód, jaki wykonujemy (i ilość godzin na dobę, które poświęcamy na rozwój zawodowy i rozwój stanu posiadania), ale także nasza płeć. Sama z dużym zapałem uprawiam osobisty "religijny gender", czyli próbuję zrozumieć, w jaki sposób moje doświadczenie duchowości jest kształtowane przez fakt bycia homo sapiens rodzaju żeńskiego. Ponieważ moja próba badawcza w tym wypadku składa się z jednej tylko osoby - mnie samej, nie rozciągam swojej refleksji na wszystkie kobiety w Kościele - jest to wyłącznie moja myśl, moje doświadczenie, składające się z kilku kawałków. W pierwszej kolejności, nie sądzę, aby obszary mojego mózgu odpowiedzialne za religijne wątpliwości czy rozterki, zostały wyparte przez te, które odpowiadają za budowanie afektu do męża i dziecka. Nie odnajduję się w obrazie bogobojnej i statecznej matrony, mocno przywiązanej do tradycyjnych form pobożnościowych (choć, co zaskakuje niektórych moich katoziomków, uwielbiam uczestniczyć w mszy trydenckiej). Moja relacja z Szefem jest (odkąd stała się relacją, a nie kultem-wydmuszką) dynamiczna. W dodatku, niezwykle istotne jest dla mnie rozumienie tego, czego wymaga od nas Kościół - nie jestem w stanie przyjąć niczego na zasadzie "bo zawsze tak było". Nie znoszę ślepego posłuszeństwa oraz fałszywej pokory, która tak naprawdę bywa obojętnością na to, co dzieje się w Kościele. I tutaj zaczynają się schody (lub może, budząca cieplejsze skojarzenia, drabina?).

Pewien znajomy moje opowieści o duchowości spuentował tak: "Szeląg, ty wiarę przeżywasz po męsku". I, choć nie miało być to obelgą ani przytykiem, to jednak dało mi do myślenia. Wielu katolików uważa przecież, że kobiece doświadczenie Boga powinno opierać się raczej na emocjach niż na intelekcie, na milczeniu i bezwzględnym posłuszeństwie autorytetom. Tymczasem moja własna kobiecość wpływa na moją wiarę w zgoła odmienny sposób: ja z racji tego, że należę do grupy, której w Kościele częściej mówi się, jaka powinna być, niż której się słucha, nauczyłam się zwracać uwagę na potrzeby tych, którzy - w Kościele i świecie - bywają wykluczeni. Jako kobieta i katofeministka, która czasami lubi chodzić mało uczęszczanymi ścieżkami, wierzę w to, że Bóg chrześcijański jest Bogiem równości, który nie cieszy się z feudalnych zależności w rodzinie, w miejscach pracy czy instytucjach państwowych. Mam poczucie, że głos przedstawicielek mojej płci wciąż bywa w Kościele mało słyszalny - i choć taki stan rzeczy mocno mnie wkurza, to jednocześnie myślę, że własne doświadczenia popychają mnie w kierunku myślenia o osobach, które również nie grają pierwszych skrzypiec w naszej Wspólnocie i społeczeństwie. Marzy mi się więc Kościół, w którym nie ma seksizmu, nikt nie obraża uchodźców (i nimi nie straszy), w którym niepełnosprawność nie jest powodem do odmówienia nikomu święceń kapłańskich, a homoseksualiści są traktowani tak, jak na to zasługują - jak normalni ludzie. Jestem przekonana, że taki Kościół powinniśmy budować. I ja o taki Kościół - choćby przez parę sekund - modlę się każdego dnia.

          

Ściana między nami?

Ale moja relacja z Najwyższym to nie tylko uniesienia i zachwyty nad światem, który stworzył. Tak jak w każdej bliskiej relacji, zdarzają się między nami (oczywiście wychodzące z mojej strony) ostre starcia. Kiedy kolejny raz widzę samochód pełen zwierząt, który jedzie w kierunku rzeźni, albo słyszę, że ktoś ważny dla mnie wpadł w poważne tarapaty, zdarza mi się pytać z wyrzutem "dlaczego na to pozwalasz?". Na poziomie intelektualnym znam odpowiedź: zło na świecie jest konsekwencją grzechu, nie jest wolą Boga, lecz bierze się z jej łamania, z przekonania "wiem lepiej niż Stwórca, jak urządzić ten świat!". Jednak emocje nie poddają się tak łatwo dyktatowi rozumu: gdy na świecie (tym ogromnym lub tym małym, zamieszkiwanym przez moją rodzinę i przyjaciół) dzieje się źle, to - pomimo niezłej znajomości Katechizmu - bywam na Szefa wkurzona, zawiedziona tym, co robi - lub czego zrobić nie chce. Wprawdzie nigdy nie zaliczyłam tak spektakularnego buntu wobec Boga (połączonego jednocześnie z duchowym zmaganiem) jak porucznik Dan z "Forresta Gumpa", ale jednak zdarzyło się, że wylewałam przed Bogiem (lub na Niego) mnóstwo negatywnych uczuć. Kiedy miałam poczucie, że wszystko idzie źle, że moje życie rozpada się na kawałki, można powiedzieć, że urządzałam Szefowi karczemne awantury (oczywiście tylko w swojej głowie). Jednocześnie z rozpaczliwą determinacją trzymałam się myśli (będącej wtedy czymś na kształt matematycznego założenia), że On jest i - niezależnie od tego, jak rozwinie się moja badziewna sytuacja, będzie ze mną zawsze.

Co ciekawe, to właśnie obecność tych momentów żalu, złości lub przejmującego smutku utwierdza mnie w przekonaniu, że ja naprawdę w Niego wierzę. I że jest On dla mnie ważny. Moje dziecięce pomysły, by zwracać się do Niego tak, jakbym pisała list do urzędu, w którym to kluczowe znaczenie ma dobór słów, czytelne pismo i odpowiednio przyklejony znaczek, doprowadziły do tego, że moja religijność stała się papierowa, sztuczna - nie moja. Teraz, kiedy staję przed Szefem jako autentyczna istota, mam wrażenie, że jesteśmy ze sobą bliżej niż kiedykolwiek. To nie jest tak, że się Go nie boję - zdrowa bojaźń Boża jest przecież wbudowana w relację z Tym, który - nawiązując do Dantego - wprawił w ruch słońce i gwiazdy. Jednocześnie jednak mam świadomość, że On tego wszystkiego nie zrobił manifestacyjnie - lecz właśnie dla nas, pogubionej i będącej w wiecznych wątpliwościach ludzkości.

Angelika Szelągowska-Mironiuk - psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl

__________________________________________________________________________________________________________________________________________

[ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]

Każdego roku bierzemy udział w rekolekcjach prowadzonych przez księży i zakonników dla nas. Mają mówić do nas, naszym językiem, o naszych sprawach. Różnie to wychodzi w praktyce. Jedni mówią porywająco, po wysłuchaniu innych wychodzimy z przeświadczeniem "nie wie o czym mówi, nie zna życia". Rzeczywistość budowania relacji z Bogiem inaczej wygląda dla kogoś, kto "zawodowo" poświęca na to czas niż dla zapracowanej matki lub ojca, który wybiera dzień z dzieckiem zamiast dnia skupienia. Zarzucamy często księżom, że nas nie rozumieją - pozwólmy więc im się zrozumieć. Być może w doświadczeniu modlitwy: matki, kobiety, ojca, mężczyzny, świeckiego singla - księża odnajdą coś, z czego nie zdawali sobie wcześniej sprawy. Przecież Bóg jest osobą, a kto lepiej niż świeccy rozumie trud budowania relacji z kimś drugim?

Nie będziemy pouczać ani moralizować. Opowiemy wam o Bogu, jakiego być może nie znacie, być może nie dostrzegacie - widzianego z naszej ławkowej perspektywy.

___________________________________________________________________________________________________________________________________________

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Szymon Żyśko

Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga, dlatego najbliżej Niego jesteśmy, będąc sobą.

Byli ludźmi takimi jak ty. Żyli intensywnie i kochali to, co robili. Ich historie to dowód na to, że niebo można odnaleźć tu i...

Skomentuj artykuł

Jestem kobietą, a ciągle słyszę, że wierzę "po męsku" [ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.