Straciliśmy dziecko, ale nie to było najgorsze

Straciliśmy dziecko, ale nie to było najgorsze
(fot. shutterstock.com)

"Pierwsze dni po utracie Julki to rozkładanie na czynniki pierwsze wszystkiego, co zrobiłam w godzinach poprzedzających ten poranek. A co jeśli to ja ją zabiłam? W mojej głowie trwał festiwal winy".

Młodzi małżonkowie rozpoczynając wspólne życie, mają tylko swoją nadzieję i żadnych pewników. Każdy dzień wystawia ich miłość i przysięgę na próbę.

DEON.PL POLECA

Ich historia

Zaczyna się banalnie - ślubem. Ale kto z nas nie marzył w życiu o najprostszym szczęściu? Po niecałych 8 miesiącach narzeczeństwa było huczne wesele, wspólny urlop i wymarzona podróż. A później przeprowadzka do pierwszego mieszkania, jeszcze wynajmowanego, ale już z własnym kolorem na ścianach i masą dodatków, które sprawiały, że o tym dwupokojowym lokum można było powiedzieć "nasz dom". Kiedyś te dwa pokoje wyrażałyby przede wszystkim ich otwartość na niespodziewanych gości. Dziś ten drugi pokój był przede wszystkim obietnicą, że kiedyś zapełni się ich dziećmi. Dla Marty i Piotra to, że chcą mieć dzieci, było jasne już w chwili, gdy on przed nią klęczał, a ona nie mogła z siebie wydusić żadnego słowa, więc tylko kiwała głową znacząco "tak".

Pierwsze wspólne tygodnie w roli małżonków to był przede wszystkim czas bycia dla siebie. W tyle głowy towarzyszyła im jednak myśl, że każde zbliżenie może być właśnie tym, po którym staną się rodzicami. Jednak minęło sześć miesięcy i w ich głowach zaczęły pojawiać się wątpliwości. Z medycznego punktu widzenia to jeszcze zbyt krótki czas, by zacząć się na poważnie martwić, ale dla młodych małżonków, którzy widzieli, jak wielu ich przyjaciół zostaje rodzicami jeszcze przed pierwszą rocznicą ślubu, to był pierwszy alarm. W końcu jednak się doczekali. Dla nich radosna nowina przyszła po 15 miesiącach. "Podejrzewałam już coś, a testy potwierdziły moje przypuszczenia. Pamiętam ten dzień, jak czekałam z wiadomością na Piotrka. Byłam gotowa wybiec na klatkę i mu wszystko tam powiedzieć". Badania u lekarza potwierdziły ich przypuszczenia - 6. tydzień prawidłowo rozwijającej się ciąży.

Każdy dzień tej ciąży dłużył się dla nich niemiłosiernie, tak bardzo chcieli już tulić swoje dziecko. Zwłaszcza Marta była niecierpliwa. Podobno nie powinno się mówić o ciąży przed końcem pierwszego trymestru, ale ona w pewnym momencie po prostu musiała się już podzielić ze światem radosną nowiną. Znajomi zaczęli już nawet coś podejrzewać. Na wspólnych spotkaniach młodzi rodzice unikali choćby alkoholu. Piotr chcąc zaangażować się we wspólne przeżywanie ciąży, postanowił tak jak Marta nie pić, zmienić dietę i na ile to możliwe styl życia. Uważał, że będzie jej wtedy łatwiej i więcej rzeczy do samego końca będą mogli robić wspólnie. Nieznośny czas oczekiwania zabijali, planując przyszłość. Chcieli poznać płeć nie tylko dlatego, żeby przygotować pokój, ale przede wszystkim dlatego, żeby mówić po imieniu do swojego dziecka. W 15. tygodniu lekarz im potwierdził, że to córka. Nadali jej imię Julia. Z tym wiąże się jedna z niewielu próśb, jakie do mnie mieli, opowiadając mi o swoich przeżyciach. Chcieli, abym opisał ich córeczkę imieniem, by nie była anonimowa.

Dzień, który miał wyglądać zupełnie inaczej

Pierwsze problemy zaczęły się jeszcze w 14. tygodniu. Marta miała częste skoki ciśnienia krwi - od bardzo niskich do wysokich. Po kilku dniach diagnostyki na oddziale wypisano ją do domu z zaleceniem, żeby odpoczywała. Piotr wziął wtedy urlop, żeby zadbać o swoje dziewczyny.

Na początku 17. tygodnia pojawiły się delikatne bóle i ucisk. Dodatkowe badania nie wskazywały jednak, że występuje jakaś anomalia zagrażająca życiu matki lub dziecka. Julka rozwijała się prawidłowo. Marcie wydawało się nawet, że zaczyna już czuć jej pierwsze wyraźne ruchy. Bardzo się tym ekscytowała. Wszystko wskazywało, że to na tle stresowym. "Po prostu przejmuję się bardziej niż powinnam".

Tego dnia Marta obudziła się dosyć wcześnie. W nocy spała jakoś niespokojnie, czuła się delikatnie zdenerwowana bez wyraźnej przyczyny. Tłumaczyła to sobie hormonami, wiele razy już to przechodziła. Poszła wziąć ciepły prysznic dla odprężenia. Piotr jeszcze spał. Strumień wody skierowała na kark i chwilę tak stała, rozgrzewając się. Wtedy poczuła delikatny skurcz, a kiedy otworzyła oczy, zauważyła, że obfite krwawienie. Krzyk dobiegający z łazienki obudził Piotra. Szybko wezwał pogotowie. Martę odwieziono na sygnale.

Szepty

Pierwsze badanie: cisza, nie słychać bicia serca. Drugie badanie: brak ruchów. W kilkunastominutowych odstępach przez salę przewinęli się różni lekarze. Jeden po drugim przeprowadzali konsultację. Z ich szeptów Marcie udało się wyłapać tylko jedno słowo: "łyżeczkowanie", a chwilę później "ciąża obumarła". Najpierw się rozpłakała, a później zemdlała z nadmiaru emocji. Zanotowano wyraźny skok ciśnienia. "Gdy o tym myślę, wciąż mam żal do lekarzy. Niby tam byłam, niby rozmawiali o mnie, ale czułam się trochę jak mebel. Najpierw nie mówiono mi nic, tylko uspokajano, a później z szeptów dowiedziałam się, że nic nie jest w porządku, że to koniec". Tutaj Marta prosi, abym o powodach jej poronienia i szczegółach zabiegu nie pisał. Rozumiem jej prośbę.

Po zabiegu

Nim przyszedł psycholog, Marta była już po wszystkim. Czuła się, jakby jej coś zabrano siłą, nie pozwolono się pożegnać. Niby rozumie, że ratowano jej życie, ale nie umie się pogodzić z brakiem współczucia, jaki ją wtedy spotkał. Z tym, że nikt nie pozwolił się jej oswoić z sytuacją. To działo się dla niej za szybko. Kiedy sytuacja się unormowała, przeniesiono Martę na inną salę. Tam również bywało różnie z wrażliwością na ich cierpienie. Mijały ją matki po porodach i kobiety po poronieniach. Bywało, że same sobie nieświadomie zadawały najwięcej bólu. Piotr przychodził codziennie, siadał obok i po prostu trzymał Martę za rękę. Nie potrafili o tym rozmawiać i nie chcieli tego robić na sali. Pewnego razu któraś z kobiet, chcąc ich pocieszyć, powiedziała, że są młodzi i doczekają się jeszcze dziecka. Ona sama miała za sobą poronienie, a teraz jest matką 2 dzieci. Te słowa były dla niej jak sztylet w samo serce. Są rzeczy, których kobietom po poronieniach się nie mówi.

Nauczyć się żyć na nowo

Niewielu rodziców w takiej sytuacji wie, że jest możliwość pochowania utraconego dziecka na cmentarzu. Są specjalne procedury, w praktyce jednak nie tak łatwo spełnić wymagania. Trzeba odbić się kilkukrotnie od urzędów, donieść brakujące dokumenty, udowodnić, że rzeczywiście doszło do poronienia, że dziecko było. Młodzi rodzice nieczęsto mają na to siły. Z jednej strony prawo wymaga, aby działać szybko i zdecydowanie, a z drugiej chciałoby się w spokoju zatrzymać i opłakać stratę. Śmierć zawsze boli, ale poronienie to zupełnie inny rodzaj bólu.

Piotrowi zależało na tym, bo usłyszał od psychologa, że to pomoże im przeżyć żałobę. Myślał wtedy, że sam pogrzeb wystarczy. Zupełnie nie spodziewał się, że czekają ich długie miesiące wychodzenia z niej. Chcieli mieć przynajmniej symboliczny grób, nad którym będą mogli płakać.

W międzyczasie przygotowywał też mieszkanie na powrót żony. Ukrył wszystkie rzeczy, które mogły jej przypomnieć zmarłą córeczkę, w tym pierwsze śpioszki i skarpetki, które Marta nieśmiało zaczęła kupować w ostatnim czasie. Schował wszystko do kartonów i wyniósł do piwnicy. Wiedział, że kiedyś o nie poprosi.

"W powrocie do normalnego życia najtrudniejsze było to, jak powiedzieć najbliższym. Żałowałam wtedy najbardziej tego, że przyznałam się tak wielu ludziom do ciąży. Czułam, że muszę się przed nimi tłumaczyć. Czułam się winna przed bliskimi i obcymi ludźmi, jakbym im obiecała, że donoszę to dziecko i ich zawiodła. A przecież to my najbardziej cierpieliśmy, nie oni" - mówi mi Marta.

Ludzie reagowali różnie. Niektórzy jakby nie chcieli tego w ogóle usłyszeć, nie wiedzieli, jak się zachować. Najbliżsi okazywali po prostu wsparcie, najczęściej niewerbalnie. Dla Marty i Piotra był to czas godzenia się z tym, co ich spotkało. Było jednak coś, co ich zaskoczyło, o czym nie mieli pojęcia. "Od kilku znajomych par usłyszeliśmy, że im również przydarzyło się to, co nam. Myśleliśmy, że jesteśmy jedną parą na milion, przeklętą, trędowatą. Tak nie było. O tym się nie mówi i rozumiemy dlaczego. To wielki ból i wstyd, zupełnie irracjonalne uczucie. Ale to też doświadczenie wielu par z naszego otoczenia. Może gdyby zaczęło się o tym mówić głośno, byłoby chociaż trochę łatwiej. O ile w ogóle może być łatwiej" - tłumaczy mi Piotr.

Najtrudniejszą walkę młodzi małżonkowie musieli jednak dopiero stoczyć. Ich relacja zaczęła się zmieniać. Nie było awantur, obwiniania drugiej osoby, krzyków - było paraliżujące milczenie. Nie potrafili o tym porozmawiać dłużej niż 2 minuty. Każda próba rozmowy kończyła się na zawieszeniu tematu. W końcu zdecydowali się na terapię małżeńską. Nie potrafili skonfrontować się z tym, co naprawdę czują, ale projektowali sobie w głowie, co może czuć druga osoba. "To był festiwal poczucia winy".

Jego przeżywanie straty

"Najbardziej bałem się o Martę. Czułem się ojcem przez te kilka tygodni, ale to było drugorzędne, bo każdego dnia najbardziej czułem się mężem. Bałem się, że Marta niknie w oczach, że przestaje być obecna. Nie umiałem z nią o tym rozmawiać, nie umiałem płakać, czułem, że wszystko, co robię, jest bez sensu. Przez długi czas nie uprawialiśmy seksu, był we mnie strach, że każde zbliżenie może być kolejną zagrożoną ciążą. Myślę, że Marta czuła się odtrącona, a to w rzeczywistości był strach o to, by jej nie stracić. Ja tylko nie chciałem widzieć, jak ona się spala. Umiałem jedynie być blisko, ale nie radziłem sobie z silnymi emocjami, które się pojawiały. Ignorowałem je. Chciałem jakoś zareagować, ale byłem bezwładny. Mi pogodzenie się ze stratą Julki przyszło zdecydowanie szybciej. Dlaczego? Bo powiedziałem sobie, że jeśli mam wybierać między Martą a byciem ojcem, to wybieram Martę. Nie miałem nawet wątpliwości".

Jej przeżywanie straty

"Czułam się gorszą kobietą. Były nawet momenty, że wcale się nią nie czułam, bo nie mogę donosić dziecka. Bo problem jest we mnie. A co jeśli nie jestem pełnowartościowa? Mam piersi, mam macicę, ale one są bezużyteczne? Tyle kłamstw miałam w głowie i nikt nie potrafił mi ich z niej wypędzić. Widziałam, jak Piotr potrafi być obojętny na to, co się stało. Jak szybko wrócił do codzienności. Myślałam, że unika tego tematu. Myślałam sobie wtedy, że mnie skreślił, że to tylko kwestia czasu, jak znajdzie sobie kogoś, z kim będzie mógł stworzyć pełną rodzinę. Bo ja teraz to nawet boję się ciąży, boję się znowu czekać na dziecko, żyć nadzieją. Wolałbym dowiedzieć się, że jestem w ciąży na kilka dni przed porodem. Być zaskoczoną i nie przechodzić znowu tych wszystkich dni lęku i stresu. Pierwsze dni po utracie Julki to budowanie w głowie alternatywnych scenariuszy, rozkładanie na czynniki pierwsze wszystkiego, co zrobiłam w godzinach poprzedzających ten poranek. Może spałam na złym boku? Może podniosłam coś, czego nie powinnam? Może zjadłam coś nieodpowiedniego? Budziłam się z lękiem, nim dotarło do mnie, że Julki już nie ma. A co jeśli to ja ją zabiłam? W mojej głowie było wszystko, co najgorsze. Usłyszałam od Piotra wiele razy, że to nie jest niczyja wina, że to nawet nie jest wina Boga ani przeznaczenia, ale nie umiałam w to uwierzyć. Czego mi brakowało? Rozmowy o tym, co czułam i nazywania tego. Nie wszystko da się załatwić czułymi gestami. Myślę, że gdybym mu powiedziała o tych samosądach w mojej głowie, to zareagowałby inaczej. Tymczasem to wszystko rozgrywało się tylko w moim świecie, do którego on nie miał wstępu".

***

Marta i Piotr są małżeństwem już ponad 4 lata. Wciąż nie mają dzieci, ale zupełnie zmieniło się ich podejście do ich posiadania i do małżeństwa w ogóle. "Dziękujemy za każdy dzień, kiedy możemy być razem. Małżeństwo jest przede wszystkim dla nas samych, trzeba się nim cieszyć i je celebrować. Nie czujemy się gorsi, bo nie mamy dzieci. Być może przyjdzie na to czas, ale spełniamy się jako mąż i żona. Jestem pełnowartościowym mężczyzną, a Marta stuprocentową kobietą. Niezależnie od wszystkiego" - mówi Piotr.

"Na kursie przedmałżeńskim mówili nam o frustracji par, które starają się o dziecko. Jednocześnie uspokajali, bo dla prowadzących było oczywiste, że każdy będzie je kiedyś miał. Nikt nas natomiast nie przygotował na utratę dziecka. Tego nauczyliśmy się sami. Myśleliśmy, że obrączka jest jak amulet. Uchroni nas przed całym złem. To tak nie działa. W najtrudniejszym momencie, jaki nas spotkał, zrozumieliśmy, że taką gwarancję daje nam tylko drugi człowiek - mój mąż, moja żona. Żadne z nas nie mogło tego udźwignąć samemu. Dopiero, gdy stanęliśmy razem ramię w ramię, tak jak kiedyś przed ołtarzem, poszliśmy do przodu" - dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami Marta i po chwili dodaje: "Rodzicami zostaliśmy już przy pierwszym badaniu USG i trudno rozstać się z tą rolą. Bo z rodzicielstwem jest jak z życiem. Nobel dla tego, kto powie, kiedy dokładnie się zaczyna i kiedy kończy. Wciąż jesteśmy rodzicami Julki".

Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci". Prowadzi autorskiego bloga www.nothingbox.pl

___________________________________________________________________________________________________________________________________________

 

Rodzic. To nie takie proste

Jest taki jeden moment w życiu, w którym radość i zwątpienie są jak nierozłączne siostry. Pomagają ci zrozumieć wyjątkowość tej chwili. To wtedy, gdy dowiadujesz się, że zostałeś rodzicem. Nawet jeśli twoje dziecko jest wciąż bezimienne i mierzy kilka milimetrów - czujesz, że świat już na zawsze się zmienił. Snujesz plany pełne nadziei i wątpliwości. Rzeczywistość gorzko weryfikuje wiele z nich. Miało być inaczej… - czyjeś dziecko urodziło się chore; inne nie narodziło się wcale; wiele matek zaskoczyła wojna, musiały rodzić na morzu. To samo czuła młoda żydowska dziewczyna, Maria - radość i zmieszanie. Kim będzie to dziecko, jakie ono będzie? Co powie mój mąż? Nie przypuszczała, że urodzi w stajni.

Młodzi małżonkowie rozpoczynając wspólne życie, mają tylko swoją nadzieję i żadnych pewników. Każdy dzień wystawia ich miłość i przysięgę na próbę. Niektórzy się poddają, inni w tych trudnych doświadczeniach uczą się znajdować szczęście tam, gdzie się go zupełnie nie spodziewali. W naszym adwentowym cyklu reportaży pokażemy ci, że bycie rodzicem to jedna z najbardziej nieoczywistych życiowych ról.

___________________________________________________________________________________________________________________________________________

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Szymon Żyśko

Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga, dlatego najbliżej Niego jesteśmy, będąc sobą.

Byli ludźmi takimi jak ty. Żyli intensywnie i kochali to, co robili. Ich historie to dowód na to, że niebo można odnaleźć tu i...

Skomentuj artykuł

Straciliśmy dziecko, ale nie to było najgorsze
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.