Panie Jezu, nie przesadzaj!
Kiedy pytamy kogoś, jakim prawem coś robi, to jednocześnie sugerujemy mu, że robić tego wcale nie ma prawa, a przynajmniej że robić nie powinien. Najczęściej pytanie to jest też wyrazem wielkiej bezsilności, jaka nie jest w stanie odwołać się do żadnych logicznych argumentów, a jedynie do zdrowego rozsądku, jakbyśmy chcieli powiedzieć: "Opamiętaj się! Nie masz prawa..." itd.
Kiedy arcykapłani i starsi ludu przyszli do Jezusa - o czym pisze Ewangelia dzisiejsza - było to konsekwencją całego ciągu zdarzeń, jakie w ostatnich dniach dokonały się na ulicach Jerozolimy oraz w samej świątyni. A u podstaw tych zdarzeń było, zdawać by się mogło, całkiem prozaiczne przybycie Nauczyciela do Świętego Miasta (a przecież nie przybył tu po raz pierwszy!), przybycie, które zupełnie nie wiedzieć czemu zamieniło się w manifestację zachwytu wobec jego osoby: tłum zbierał się coraz gęstszy, ludzie słali na drodze płaszcze, rzucali palmowe gałązki i krzyczeli w religijnym uniesieniu: "Hosanna Synowi Dawida!" (Mt 21, 1-11). Wtedy nawet ci, którzy do tej pory nic o nim nie słyszeli - pytali: "Kim on jest?" - dowiadywali się, że jest prorokiem.
To był początek. I na to jeszcze przywódcy żydowscy mogli ostatecznie przymknąć oko, ale zaraz potem Jezus wszedł do świątyni i bezkarnie (miał przecież za sobą wiwatujący tłum) narobił tam niezłego zamieszania: wyrzucił wszystkich handlarzy, poczynając od tych, którzy sprzedawali zwierzęta ofiarne, przez bankierów i innych drobnych kupców.
A potem zaczął przychodzić tam codziennie i wyraźnie czuł się, jakby był u siebie w domu. Znów może nie to było najgorsze, bo w Domu Bożym każdy Izraelita powinien czuć się jak u siebie - najgorsze było to, że zaczął się tam rządzić. Uzdrawiał, otaczał się kalekami i różnymi życiowymi nieudacznikami, jakich nie brakuje przy każdym sanktuarium, no i nauczał. A jak nauczał, to i krytykował.
Cała najwyższa władza: arcykapłani i starsi przyszli więc do niego i niby pytając: "Jakim prawem to czynisz?", w rzeczywistości prosili: "Na litość Boską, przestań!".
Zdarzyło się kiedyś, że Jezus ze swymi uczniami udał się do kraju Gerazeńczyków. (Zdarzenie to, z pewnymi zmianami, opowiadają trzej ewangeliści: Mateusz, Marek i Łukasz). Tam wyszedł im naprzeciw pewien opętany, bardzo niebezpieczny (por. Mk 5, 1-17), który zły na Jezusa za to, że wkracza w jego życie, zwrócił się do niego najpierw z pretensjami, a następnie - kiedy spokorniał nieco wobec mocy Proroka - całkiem potulnie zaczął prosić: "Nie dręcz mnie". A wyglądało to zupełnie tak, jakby błagał: "Na litość Boską, przestań!"...
A my? Czy właściwie chcemy, żeby Jezus przyszedł, czy może wolelibyśmy, żeby wybrał sobie inną - nie naszą - stajenkę?
Skomentuj artykuł