Jak w śmierci dziecka odnaleźć sens życia?

(fot. unsplash.com)

Maja Moller w rozmowie z Anitą Stola, neonatologiem, która pracuje z Abby Johnson.

Maja Moller: Anita, w czasie swojego świadectwa opowiadałaś historię Marty, Marcina i malutkiej Octavii, która była jedną z wielu twoich pacjentek. Co sprawiło, że chciałaś mówić właśnie o nich?

Anita Stola: Martę i Marcina spotkałam jakieś dwa lata temu. Mieli już dwójkę dzieci i oczekiwali na narodziny córeczki, Octavii. Niestety około 22. tygodnia ciąży okazało się, że maluch ma bardzo skomplikowaną wadę serca i zespół Edwardsa. Taka diagnoza oznacza zazwyczaj, że nie jesteśmy w stanie pomóc dziecku. Pięćdziesiąt procent dzieci umiera jeszcze w czasie ciąży, a nawet jeśli dziecko się urodzi, to śmierć następuje zazwyczaj w pierwszym tygodniu życia. Wielu rodziców w takim przypadku decyduje się na aborcję, ale to nie była opcja dla Marty i Marcina. Od początku widać w nich było wiarę, akceptację i niesamowity pokój, mimo że jedynym, co mogliśmy ofiarować temu maleństwu, była tylko, lub aż, odrobina miłości.

Co czuje lekarz, który ma ogromną wiedzę i doświadczenie, ale znajduje się w takiej sytuacji? Przecież mamy tu kochających rodziców i bardzo dobrą opiekę medyczną, a jednak ani dobry sprzęt, ani najnowsze osiągnięcia nauki, ani nawet modlitwa nie pozwalają na uratowanie życia.

DEON.PL POLECA

W takich sytuacjach pojawia się bezsilność i smutek. My jako lekarze powinniśmy swoją wiedzą i umiejętnościami służyć życiu. Doświadczenie braku możliwości pomocy jest zawsze trudne, tym bardziej gdy chodzi o dziecko wyczekiwane i bardzo chciane przez rodziców. W momencie gdy przekazujesz im tę niełatwą wiadomość, niewiele jesteś w stanie pomóc. Możesz dać im odrobinę prywatności i przestrzeń, gdzie będą mogli spędzić czas – krótki czas, bo to są minuty czy godziny, w czasie których można przytulić i okazać miłość dziecku. Rodzice nie zawsze są w stanie to zrobić, ponieważ niektórzy z nich uciekają od takich sytuacji. Może takie doświadczenie jest dla nich zbyt trudne, może działa wtedy lęk lub jakiś mechanizm obronny – nie oceniam tego. My jako personel zawsze staramy się tym dzieciom dać trochę miłości, w tym krótkim czasie, a rodzinę wesprzeć jak tylko możemy. Zawsze jednak towarzyszy temu poczucie ogromnej bezsilności. Widzimy przecież najpierw oczekiwanie rodziców na narodziny, widzimy ich radość, a potem musimy przekazać im, że mimo najlepszych chęci, nie możemy wiele dla nich zrobić.

Ty jesteś osobą, która komunikuje się z rodzicami, czy robi to lekarz prowadzący ciążę, ginekolog?

Jestem neonatologiem i opiekuję się przedwcześnie urodzonymi dziećmi, jak również dziećmi urodzonymi o terminie, ale z różnego typu schorzeniami, na przykład wadami serca czy zespołami genetycznymi. Czasami moi mali pacjenci rodzą się w 23. tygodniu ciąży, ważą 400–500 gramów, a ich ramię jest wielkości małego palca.

Rodzice są do mnie kierowani przez ginekologa. Moim zadaniem jest opowiedzieć im, jak będzie wyglądać opieka nad ich dzieckiem po urodzeniu: czego będą potrzebować, jak jestem im w stanie pomóc i czy będę mogła udzielić im wsparcia na miejscu, czy też muszę ich skierować do innego szpitala. Czasami jedyną wiadomością, jaką mogę przekazać rodzicom, jest to, że niestety nie mogę pomóc ich dziecku, że mimo wszelkich moich wysiłków nie jestem w stanie go uratować. W takich przypadkach dzielę się z nimi moją wiedzą i doświadczeniem, natomiast decyzja, co robić w sytuacji, gdy wiadomo, że dziecko nie przeżyje, należy do nich. Możemy czasami przedłużać życie tym dzieciom, np. przez karmienie sondą żołądkową, czy zaintubowanie i podtrzymywanie oddechu. Mamy do wyboru różne opcje i decyzje rodziców również są różne. Czy wiesz, że u nas w Arizonie aborcja jest legalna do 23. tygodnia życia?

To jest straszne i smutne...

Powiedziałabym raczej, że moje doświadczenie z Polski jest smutne. Tak się składa, że pracuję w katolickim szpitalu, ale nie tylko tam. Pracuję z ginekologami, którzy są chrześcijanami, ale nie tylko. Rodzice moich pacjentów także są różnych wyznań. Mam jednak takie doświadczenie, że na aborcję decyduje się w Arizonie dużo mniej osób niż w Polsce. Nie jest to oczywiście łatwe dla rodziców, ale u nas lekarze nie proponują aborcji tak często, jak robi się to w Polsce, gdzie wystarczy podejrzenie wady genetycznej np. zespołu Downa albo Turnera, a już przedstawia się propozycję przerwania ciąży.

W ciągu ostatnich dwóch lat, od czasu gdy zaangażowałam się bardziej w działalność pro-life, zaczęło do mnie trafiać bardzo dużo rodziców, oczekujących na narodziny dzieci z rzadkimi zespołami genetycznymi. Towarzyszenie im w mierzeniu się z chorobą dziecka, jest dla mnie trudnym doświadczeniem, dlatego, że jako lekarz, w tym wszystkim, co robię, staram się ratować życie, a tu jestem bezsilna.

Jak sobie z tym wszystkim radzisz?

Pomaga mi modlitwa, mam też wsparcie osób, z którymi pracuję. Są to głównie kobiety, które opiekują się każdym dzieckiem na naszym OIOM-ie neonatologicznym tak jak swoim własnym. Razem to wszystko przeżywamy. Uczę się bardzo wiele również od rodziców takich pacjentów. W czasie mojej pierwszej konsultacji lekarskiej z Martą i Marcinem poruszył mnie ich niesamowity spokój. Oni bardzo czekali na narodziny tego dziecko. Od razu było też inaczej, bo zazwyczaj jakiej reakcji się spodziewasz, gdy mówisz rodzicom: „Bardzo mi przykro, ale nie jestem w stanie wiele zrobić, a nawet jeśli będę próbować coś zrobić, to i tak rokowania mamy niekorzystne”? To jest coś, czego nikt nie chce usłyszeć. W takiej sytuacji każda matka chwytałaby się ostatniej nadziei. Natomiast tu nie było płaczu i desperacji. Była za to akceptacja, spokój i modlitwa.

Spontaniczna modlitwa zakończyła naszą pierwszą konsultację lekarską – modliliśmy się wtedy wspólnie, trzymając się za ręce. Podobnie było na sali operacyjnej, ponieważ lekarz wykonujący cesarskie cięcie również jest zaangażowanym katolikiem. Gdy zaczął operować, Marta chwyciła mnie za rękę i poprosiła, żeby odmawiać różaniec. W czasie tego porodu był z nami również ksiądz. Modliliśmy się wspólnie, a Octavia przyszła na świat przy słowach modlitwy „Zdrowaś Mario”. Jedyną osobą, która wtedy płakała w tym pokoju, byłam ja. Gdy wracam myślami do tamtych chwil, uświadamiam sobie, jak wiele uczę się od rodziców moich małych pacjentów.

Mimo, że nie jest to zapewne łatwe.

Tak, to było trudne, ale niesamowite doświadczenie. Ja praktycznie codziennie spotykałam się ze śmiercią dzieci. Po rodzicach małej Octavii nie spodziewałam się takiej reakcji. Jej dzielna mama nie była chyba świadoma tego, że dzięki niej odbieram ważną lekcję na całe życie.

W oczach tych rodziców była sama miłość. Była wiara w to, że nawet jeśli jej życie będzie trwać tylko minuty, ona odejdzie do Pana, gdzie będzie jej lepiej. Octavia została ochrzczona na sali operacyjnej, a ja czułam się zaszczycona, że byłam włączona w grono tych osób, które mogły być wtedy blisko Marty, Marcina i ich córeczki.

Mimo tej śmierci to jest też w jakimś sensie zwycięstwo nadziei na życie – jeśli ktoś reaguje w taki sposób, to wierzy, że jest coś więcej niż tylko to, co widzimy zmysłami?

Dokładnie tak. W takich sytuacjach widać, że kochasz bezwarunkowo, niezależnie od tego, czy twoje dziecko jest chore, czy ma jakąś wadę, zespół genetyczny. Czy będzie żyło minutę czy dwie godziny. Kochasz, chcesz chociaż na chwilę przytulić, pocałować, poznać, dziękując za ten czas razem spędzony. Dziękując za dar życia.

Jako neonatolog, mierząc się ze śmiercią małego pacjenta, towarzyszysz jednocześnie w przeżywaniu żałoby ich najbliższych. Mierzysz się z ich emocjami, z procesem, który w nich zachodzi. Co, jako neonatolog, możesz zrobić dla rodziców?

To, co możemy zrobić dla rodziców umierających maluchów, to z nimi najzwyczajniej być. Trudno jest znaleźć słowa pocieszenia w sytuacji, kiedy umiera dziecko. Możemy jednak dać im wsparcie i obecność fizyczną. Możemy rozmawiać, płakać i modlić się razem z nimi.

Masz jeszcze inne doświadczenia, w których mierzysz się ze śmiercią dziecka. Wynikają one z angażowania się w ruch pro-life. Jak to się zaczęło?

Początek mojego zaangażowania był niezwykły, bo zaczął się po tym, jak sama poroniłam. Miałam urodzić córeczkę. Usłyszałam wtedy po raz pierwszy o adopcji duchowej i postanowiłam się w nią zaangażować. Przez dziewięć miesięcy modliłam się za dziewczynkę. Chyba nigdy wcześniej nie odmawiałam różańca z tak wielką gorliwością. Czułam głęboką więź z kobietą, która pod sercem nosiła „moją” adoptowaną córeczkę.

Dzień przed moim „terminem porodu” ogarnął mnie wielki pokój. Poszłam wtedy do kaplicy i miałam poczucie, że wszystko będzie dobrze z dzieckiem i z mamą, że wszystko zakończy się tak, jak powinno. Byłam przekonana, że ten czas modlitwy przyniósł dobre owoce. Tego samego dnia dostałam telefon ze szpitala. Muszę wspomnieć, że mieliśmy z mężem już jedną adoptowaną córkę i od pewnego czasu staraliśmy się o następną adopcję. Nadzieję na to, że nasza rodzina się powiększy, dawało nam wcześniej 8-9 telefonów w ciągu dwóch lat – niestety nic z tego nie wychodziło. Wszystko zmieniło się w dniu porodu mojej adoptowanej duchowo córeczki.

Dowiedziałam się wtedy, że pewna młoda kobieta w ciąży chce oddać dziecko do adopcji. Emocje trzymałam na wodzy - byłam już nauczona, że z takiego telefonu może nic nie wyjść. Powiedziałam, że nie pojadę do szpitala, ale jeśli ta mama urodzi i nie zmieni zdania, to będę czekać na wiadomość. Natalka, bo tak ma na imię moja córka, urodziła się o 3:20 rano, a o 4:00 zadzwoniła do mnie jej biologiczna mama. Pierwsze, co powiedziała, to słowa, których nigdy nie zapomnę: „Mam kogoś dla ciebie”. W ciągu jednego dnia Natalka była u nas w domu. Coś takiego nie zdarzyło się wcześniej w 30-letniej karierze prawnika, który pomagał nam w załatwieniu formalności adopcyjnych. A ja doświadczyłam tego, że podejmując się duchowej adopcji, modliłam się za własne dziecko. Jestem głęboko przekonana, że przez te dziewięć miesięcy codziennej modlitwy różańcowej modliłam się o życie swojej własnej córki.

To niesamowite świadectwo. Czy możesz opowiedzieć o twojej współpracy z Abby Johnson?

Abby Johnson spotkałam ponad dwa lata temu na katolickiej konferencji. Jej świadectwo wywarło na mnie ogromne wrażenie, właściwie zmieniło moje życie. Pamiętam, jak odnosząc się do działań pro-life, powiedziała, że modlitwa to podstawa i fundament, oprócz tego trzeba jednak działać tak, by chronić tych najmniejszych, którzy sami obronić się nie mogą.

Około dwóch lat temu w Arizonie urodziła się po zabiegu aborcji dwójka żywych dzieci w 24. tygodniu ciąży. Nie udzielono im żadnej pomocy medycznej. Zostawiono te dzieci samym sobie, bez żadnego wsparcia medycznego. Umierały cierpiąc, pozbawione podstawowej opieki i pomocy medycznej. Działo się w to w klinice Planned Parenthood. Było to złamanie prawa obowiązującego w Arizonie (według wprowadzonego w 1956 roku prawa jeśli pacjent przejawia oznaki życia, personel medyczny jest zobowiązany do udzielenia mu podstawowej pomocy medycznej).

Podczas gdy w klinice aborcyjnej 24-tygodniowe dzieci umierają bez wsparcia i pomocy, dzieciom urodzonym w szpitalu, w podobnym wieku ciążowym, udziela się pełnej specjalistycznej opieki medycznej i ratuje się ich życie. To są podwójne standardy. Oczywiste jest, że nie możemy wymagać od osób, które pracują w klinikach aborcyjnych, żeby były wyszkolone w udzielaniu pierwszej pomocy noworodkom. Skoro nie możemy jednak przeszkolić personelu klinik aborcyjnych, to takie dzieci powinny być przewożone na OIOM-y neonatologiczne, aby tam im udzielono pomocy albo zapewniono komfort i godność umierania. Niestety w czasie gdy w Senacie Arizony debatowano na temat ustawy odnoszącej się do ratowania dzieci urodzonych z objawami oznak życia po aborcji, moje środowisko neonatologiczne nie chciało oficjalnie zabierać głosu. Znajomy ginekolog zwrócił się do mnie z propozycją i prośbą, by napisać list do senatorów. W liście tym broniłam prawa dzieci urodzonych po aborcji do podstawowej opieki medycznej – opieki, która powinna im być zapewniona. Bo czy etyczne jest niepodjęcie resuscytacji noworodków po tak zwanej późnej aborcji w 23. tygodniu życia? Jeśli wiemy, że według statystyk, aż 40 proc. tych dzieci może przeżyć? To nieludzkie, żeby pozostawić te małe istoty bez żadnej pomocy, tylko dlatego że są niechciane.

List, który napisałam, został przeczytany przez jedną z senatorów republikańskich, Nancy Barto. Ośmioro senatorów zmieniło wtedy swoje stanowisko. Pojawiły się nowe regulacje prawne i od tego czasu, jeśli dziecko po aborcji urodzi się z oznakami życia, musi mu zostać udzielona pierwsza pomoc lub musi zostać przewiezione do szpitala, gdzie taką pomoc otrzyma. To był duży krok.

I to jest bardzo konkretny efekt waszego działania. Dziękuję ci za rozmowę i twoje świadectwo.

Doktor Anita Stola na co dzień mieszka w USA, w Arizonie. Od dwunastu lat pracuje jako neonatolog. Jest też zaangażowana w ruch pro-life. W lutym towarzyszyła Abby Johnson, autorce książki „Nieplanowane”, w podróży po Polsce i dzieliła się swoim świadectwem życia.

***

Każdy z nas w inny sposób pojmuje „umieranie”. Inaczej patrzy na nie lekarz, który nierzadko towarzyszy obcym osobom w czasie ich odchodzenia z tego świata, inaczej o umieraniu mówi psycholog, do którego często trafiają osoby niepotrafiące poradzić sobie z żałobą, jeszcze inaczej patrzy na śmierć osoba, która walczy o życie swojego męża, choć wie, że to walka z góry przegrana. A Ty, jak pojmujesz śmierć? Poznaj te trzy zupełnie inne spojrzenia, które prezentują cykl „Umieranie z perspektywy”. Tworzą go: Maja Moller, Katarzyna Kuricka, Ewelina Wolnicka.

Aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością - w życiu i górach. Autorka bloga Chrześcijańska Mama i autorka książek "Pogoda ducha. Pełna uczuć jesteś boska!" i "Ile lat ma Twoja dusza?"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jak w śmierci dziecka odnaleźć sens życia?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.