Wierność nas stwarza
Nie od dziś wiadomo, że prawne podejście do moralności koncentruje się bardziej na tym, czego nie wolno niż na tym, co wolno. Tę przypadłość wynieśliśmy z rajskiego ogrodu. Jesteśmy czuli na punkcie nieznośnej konieczności powstrzymania się „od”, ale już mniej wrażliwi na działanie „dla”.
I coś takiego dzieje się nierzadko z wiernością, cnotą, którą potocznie kojarzy się z brakiem małżeńskiej zdrady, na dodatek fizycznej. Nic dziwnego, że Julian Tuwim ironicznie mawiał, że „wierność to silne swędzenie z zakazem podrapania się”. A przecież każda cnota pomnaża dobro i otwiera na szersze horyzonty.
Pomimo tego, wierność nie wypadła jeszcze z obiegu. I na pewno niejedno ma imię. Możemy być bowiem wierni zadaniu, ideałom, wartościom, Ojczyźnie lub tradycji, w końcu innej osobie: przyjacielowi, żonie, mężowi czy nawet pracownikowi. W pewnym sensie, wszystkie te „przedmioty” przychodzą spoza nas. Nie są czymś, co nabywamy. Przekraczają nas, a zarazem próbują łagodnie wciągnąć w orbitę swego oddziaływania. Jednak nie z każdą rzeczą wchodzimy w tego typu relację. Trochę śmiesznie byśmy wypadli, gdybyśmy nagle zechcieli pozostać wierni swojemu ubraniu, psu lub szmince. Co najwyżej możemy się do nich przywiązać lub ich polubić. Przypuszczam również, że nie znajdziemy człowieka o zdrowych zmysłach, który urazę nazwałby cnotą, ponieważ pozostaje wierna swej nienawiści.
Pewnego dnia duże wrażenie zrobiły na mnie słowa Jana Pawła II wypowiedziane podczas jego wizyty w Gdańsku w 1987: „Każdy znajduje w swoim życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować”.
W tym porównaniu, tak nośnym szczególnie dla Polaków, istota wierności odbija się jak w pigułce. Przede wszystkim, wiąże się ona z wypełnieniem jakiejś życiowej misji, a nie tylko jednorazowego i błyskotliwego występu, który Aleksander Bardini nazywał syndromem Guślarza: buchnęło, zawrzało i zgasło. Interesujący jest również wyraźny element walki o coś, na czym mi zależy. Tyle że nie od razu trzeba iść z bagnetem w ręku, zdobywać barykady i strzelać do hitlerowców. Przyjrzyjmy się więc rzeczonej cnocie nieco uważniej.
Wierność ma w sobie po trochu z ufności, męstwa i uczciwości, ponieważ zobowiązuje się do wytrwania w podjętym wyborze pomimo niesprzyjających okoliczności czy zmiennych stanów nastroju. Gdyby malarz nie pozostał wierny swojemu pierwotnemu natchnieniu i zniechęciłby się przy byle okazji, nigdy nie skończyłby zamierzonego dzieła.
Jednym z antycznych modeli wierności jest Penelopa, żona Odysa, która trzyma w szachu zastęp natrętnych zalotników podczas wydłużającego się oczekiwania na powrót prawowitego pana Itaki. Aby odwrócić uwagę panoszących się rywali, Penelopa orzekła, że nie podejmie żadnej matrymonialnej decyzji, dopóki nie skończy tkać pośmiertnej szaty dla męża. Ale po kryjomu, każdej nocy wypruwała nitki z tkaniny, ciągle wierząc, że jej ukochany kiedyś stanie w progach pałacu.
Do tej historii nawiązuje Zbigniew Herbert w swoim ostatnim wierszu „Tkanina”. Już nie materiał, ale życie, tkane jest na „krosnach wierności”, które z chaotycznego „boru nici” tworzą powoli „osnowę i całun”. Te nici to pierwotny rozgardiasz naszych pragnień, dążeń i oczekiwań. Tkanie życia dokonuje się pośrodku „oczekiwań ciemnych i fluktów”, przy „słabym świetle sumienia i pamięci kruchej”. Rzeczownik „flukta” to forma liczby mnogiej od łacińskiego słowa „fluctus", które oznacza „ruch wody, prąd”, a w metaforycznym sensie „niestałość, zmienność i falowanie”. Zdaniem poety, potrzebujemy całego życia, by z tego niewyraźnego budulca, którym jesteśmy, ukształtowało się prawdziwe dzieło sztuki. Pan Cogito „chciałby pozostać wierny niepewnej jasności”, ponieważ wierność, paradoksalnie, jest realizacją tego, kim jeszcze nie jestem.
Wierność przenika więc całe życie. Jak most zwodzony spina poszczególne etapy stawania się na oceanie zmienności i niepewności. Gdy dajemy słowo, wprawiamy w ruch krosna obietnicy. Kładziemy kamień węgielny, by dalej kontynuować budowanie. Każda nasza obietnica, ślub, powołanie przypomina długi zwój papirusu, który otrzymujemy z góry w darze, nie znając wszakże od razu, jaką treść w sobie ukrywa. Wierność pozwala rozwinąć go dalej, by czytać i sycić się pięknem tekstu.
Najczęstsze zastrzeżenie jakie pada pod adresem wierności, zwłaszcza w kontekście małżeństwa, dotyczy braku pełnej wiedzy o przyszłości. Jak można związywać się obietnicą, nie wiedząc, co przyniesie jutro? Skąd mogę mieć pewność, że osoba, którą znam dzisiaj, pozostanie taka sama za 5, 10, 25 lat? Jak można tak bezkrytycznie oddać się w ręce tego, co nieznane? Czy aby nie jest to brak rozsądku?
Gdy cokolwiek obiecujemy na tym świecie, ocieramy się jakoś o tajemnicę. Nie mamy nadzwyczajnego poznania siebie, innych i przyszłości. Gdybyśmy wszystko chcieli budować na stuprocentowej wiedzy, zamarlibyśmy w bezruchu i popadlibyśmy w rozpacz. Poza tym, zawsze coś się może w nas zmienić niezależnie od naszej woli. Wygaśnie uczucie, pojawi się choroba, ujawnią się różnice charakterów. Mimo wszystko, doświadczenie dowodzi, że potrafimy zaufać; sądzimy, że uda nam się wypełnić to, co przyrzekliśmy. Wierność wybiega ufnie w przyszłość, ponieważ jest ”integralnym składnikiem nadziei” (ks. Tischner).
Niemniej nadzieja nie jest rzuceniem się w przepaść niewiedzy (jakoś to będzie). Nieroztropnością byłoby godzić się na wypełnienie jakiegoś zadania, jeśli nie posiadamy określonych predyspozycji i nie znamy siebie na tyle, na ile jest to konieczne. Z drugiej strony, wiele naszych działań pociąga za sobą konieczność ryzyka. To prawda, że w dniu ślubu czy święceń tylko mgliście zdajemy sobie sprawę z tego, co nas czeka. Gdyby w zakochaniu dwojga ludzi nie było Bożej “przynęty”, gdyby nie poczuli mięty do siebie, prawdopodobnie nigdy nie zadzierzgnęliby jakiegokolwiek trwałego związku.
Osobiście przyznam, że za żadne skarby nie wstąpiłbym do zakonu, gdybym przedtem dostrzegał jedynie jego niedomagania i słabości. Kluczowe było doświadczenie dobra, które odbija się w założycielu zakonu, w pięknie Ewangelii. Słabości instytucji i ludzi schodzą na dalszy plan, ale nie znikają.
Często ów pierwotny zapał mija, bo został nam dany po to, byśmy w ogóle cokolwiek zaczęli i przestali myśleć tylko o sobie. Potem trzeba wejść na kolejny szczebel drabiny. I do tego nieodzowna jest wierność. Gdy w którymś momencie ograniczenia i słabości wysuną się na czoło, warto wracać do doświadczenia początku, który zafundował moją pierwotną decyzję.
Stąd św. Augustyn pisze w „Wyznaniach” o „przestronnym pałacu ludzkiej pamięci”. Tam właśnie szukał on śladów wieczności i odbicia Trójcy św. Pomimo zmienności życia, pamięć przechowuje coś, co trwa i się nie zmienia. Wierność jest cnotą pamięci, ponieważ żywi się słowem (a nie uczuciem) wypowiedzianym w przeszłości. Ewangeliczny dom życia buduje się na skale, którą jest wypełnianie słowa. Ale w wierności ani teraźniejszość ani przyszłość nie polegają na wskrzeszaniu przeszłości. Ciągle stoimy przed nowością i niespodzianką. I dlatego największą wartością w wierności są nie tyle jej skutki, ale odwaga, która ją ożywia.
Dzisiejsze myślenie kładzie duży akcent na powierzchowne zmiany. Psychologizacja człowieka jest wszechobecna. Uczucia stają się ostatecznym kryterium wyboru a charakter nieprzezwyciężalną i zastygłą jakością. Dlatego żyjemy w świecie krótkofalowych zaangażowań, choć to spore uogólnienie. Niektórych przeraża perspektywa całożyciowego zaangażowania w małżeństwo czy życie zakonne. Jakby człowiek, który tak czyni sam sobie wiązał pętlę na szyi lub zamknął się w labiryncie bez wyjścia. Łatwo wycofują się z obietnic i deklaracji pod byle pretekstem, kiedy tylko na horyzoncie pojawi się gratka, która podłechce ludzką emocjonalność. Tymczasem uczucia to nie wszystko. Ich rola polega na wspieraniu, a czasem na odstręczaniu nas od niebezpieczeństw. Ale nigdy nie powinny za nas podejmować decyzji.
Właśnie wierność pozwala przekraczać zmienne koleje ludzkiej uczuciowości. Kiedy w mojej głowie zrodzi się pomysł napisania książki, widzę ją w wyobraźni jakby była realna. Czuję zapał, coś pociągającego. Jednak dopiero kiedy zabieram się za pisanie, doświadczam, że przejście od marzeń i planów do ich ostatecznej realizacji, wymaga wiele trudu. W rzeczywistości nie wszystko się tak ładnie układa jak w naszej głowie. Można się w tym momencie wycofać. Nie co innego tylko cnota wierności pomaga przekuć zamiary w czyn i ubrać je w ciało.
Niektórzy twierdzą, że związywanie się obietnicą, często zamyka drogę do innych ciekawszych możliwości, które a nuż niebawem się wyłonią, chociaż jeszcze nie wiem, kiedy to nastąpi. Jeśli się zakleszczę w jednym wyborze, pozbawię się jakiegoś istotnego dobra. Takie podejście opiera się na idealistycznych hipotezach.
Przede wszystkim, każdy wybór zakłada rezygnację. Nie mogę się rozmieniać na drobne ani ciągnąć kilka srok za ogon, w dodatku bazując na nieznanej mi przyszłości. Ponadto, istota szczęścia człowieka nie polega na dostępie do nieograniczonej liczby możliwości, jakby trzeba było ich wszystkich skosztować. Chrystus miał rację. Aby zyskać, najpierw należy stracić. I z tym dzisiaj wszyscy mamy poważny problem, bo wydaje się, jakby samo korzystanie z opcji, testowanie i próbowanie, dawało człowiekowi spełnienie.
Co więcej, wierność w różnych swych odmianach jest oddaniem określonej części siebie dla innych lub dla jakiejś wartości. W ten sposób stwarzam i podtrzymuję w sobie przestrzeń dla drugiego. I dlatego pewne zdeterminowanie woli jest nieuniknione. Na jednych z forów dla mężczyzn znalazłem taką wypowiedź: „Dla mnie wierność to zobowiązanie, które podejmuję w imię miłości do kobiety. Jest to dobrowolne narzucenie sobie pewnego ograniczenia, wyłączności seksualnej w celu pogłębiania i wzbogacania łączącej mnie z nią relacji. Porzucam możliwości doświadczeń z innymi kobietami na rzecz tego jednego związku”. Interesująca jest ta intuicja, że w związku istnieje ciągła możliwość odkrywania czegoś nowego.
„Wszystko płynie” – mawiał Heraklit. Rzeczywistość podlega nieustannym przeobrażeniom. A skoro tak, to wiele zależy od okoliczności, miejsca, czasu. Poczucie stabilności i stałości rzeczy to tylko złudzenie. Ale takie stwierdzenie zakładałoby równocześnie, że w świecie ani w nas nie ma niczego stałego. Jest jakieś ziarno prawdy w powiedzeniu filozofa. W świecie istnieje napięcie między stałością a zmianą. Nasze reakcje w sytuacjach kryzysowych są również uwarunkowane przez kulturę, którą sami współtworzymy. Dlatego często oczarowani powabem szybkiego efektu, sądzimy, że wystarczy zmienić osobę i otoczenie, a wtedy wszystko będzie w porządku. Jednakże to tylko część prawdy. „W świecie, w którym wszystko się zmienia, a taki jest świat, to samo istnieje tylko przez pamięć i wolę” (Andre Comte- Sponville).
Francuski filozof Gabriel Marcel napisał wiele o „twórczej wierności”. Według niego, w wierności istnieje coś ponadczasowego, jakiś most przerzucony między wiecznością a czasem. Dlatego w tej cnocie nie chodzi wyłącznie o pewną stałość, która jest zaledwie „szkieletem”, lecz o wytrwałość ze względu na jakiś cel, dynamiczne bycie w drodze. Owszem, fundamentalny wybór nie podlega zmianie, aby nie zniweczyć szansy wzrostu. Ale istnieją w nas rzeczy, które można modyfikować, które samoczynnie w nas obumierają lub się rodzą. Nie wszystko podlega naszej kontroli. Niemniej, podważenie fundamentalnego wyboru w konsekwencji oznacza budowę od początku. A życie jest jedno i krótkie. Można nie zdążyć niczego zbudować.
Na ruchomych piaskach egzystencjalnej niepewności, istotne jest to, co Marcel nazywa obecnością (la présence). Realizuje się ona w ciągłym dialogu, odbywającym się na różnych poziomach z osobą, którą określamy jako "ty”. Taki dialog musi wykraczać poza spełnianie jakiegoś obowiązku. Marcel pisze, że, na przykład, w małżeństwie wierność nie oznacza jedynie braku fizycznych zdrad albo kontynuowania związku z lęku przed samotnością. Wierność pociąga za sobą bezwarunkowe zaangażowanie i bycie dla drugiej osoby. Ale takie zaangażowanie nie jest możliwe wyłącznie w oparciu o własne możliwości, własne skończone i, często poranione, ja. Musi być zakorzeniona w radykalnej pokorze. W ukłonie w stronę wyższej Rzeczywistości.
Od kilka lat współpracuję z ruchem „Małżeńskie drogi”. Jest to grupa kilkudziesięciu małżeństw, które świadectwem własnego życia próbują wspierać się nawzajem w wypełnianiu ich powołania. Nadto, organizują rekolekcje dla małżeństw i narzeczonych, w których duży nacisk kładą na nabywanie sztuki rozmowy, komunikacji i wyrażania uczuć. Wydaje się, że właśnie niedobór dialogu na co dzień, który chroni relacje przed przykurzeniem lub oziębieniem, prowadzi do rutyny, przyzwyczajenia i znużenia się współmałżonkiem. Niemożliwe jest bowiem utrzymanie wierności jak zastygłej wulkanicznej lawy. Zresztą to samo dotyczy osób konsekrowanych, księży czy innych chrześcijan, którzy chcą być twórczo lojalni wobec swych przyrzeczeń.
Wypada jeszcze napisać o kilku wypaczonych modelach wierności. Arystoteles sytuuje tę cnotę między zmiennością a upartością (zawziętością). Dlatego najpierw należy ją odróżnić od fanatyzmu i dogmatyzmu. Pierwsza z tych wad „obdarza” jej nieszczęśliwego posiadacza przekonaniem, że jego poglądy są nietykalnym absolutem. Druga odmawia jakiejkolwiek modyfikacji własnego myślenia i trzyma się zewnętrznych form jak rzep psiego ogona. Gdzieś w tym miejscu należy umieścić ślepe posłuszeństwo, które uwalnia się od konieczności osobistego myślenia, a także wszelkie formy korporacjonizmu, trzymaniu sztamy w złu czy zmowę milczenia. Można również być serwilistycznie oddanym wynaturzonej organizacji z obawy przed utratą pozycji.
Wierność może się również przeobrazić w jałowe trwanie. Często z wygodnictwa. W małżeństwie może się to przejawiać w ten sposób, że mąż i żona świadczą sobie jedynie pewne usługi. Można być przykładnym mężem, który wraca codziennie po pracy do domu, nie ogląda się za innymi kobietami. Zje obiad, siada za telewizorem, skacze po wszystkich możliwych kanałach. W ogóle nie rozmawia już z żoną, chyba że zdawkowo. Ani się nie kłóci. A jego wybranka ciągle wysyła różne sygnały, że może warto by porozmawiać, gdzieś pójść, inaczej spędzić ten czas. Ale po co? Skoro mężowi jest dobrze. Nie widzi potrzeby żadnych reform. Haruje jak wół, daje na utrzymanie, nie włóczy się po pubach i koleżkach. Czegóż ta kobieta może jeszcze chcieć?
Podobnie może postępować ksiądz lub zakonnik, który sprowadzi swoją posługę do absolutnego minimum, nie podejmuje żadnej inicjatywy i kostnieje w formalizmie. W ten sposób „powoli gaśnie ogień i toniemy w popiele” (Alessandro Pronzato).
Ks. Józef Tischner w „Etyce solidarności” pisze jeszcze o wierności i zdradzie w przestrzeni, którą w dyskursie publicznym zupełnie się pomija. Chodzi o pracę, a raczej współpracę z innymi opartą na zaufaniu. Jego zdaniem, zdradza ten, kto w zespole wykonuje część swoich obowiązków byle jak, wskutek czego marnuje pracę innych. Zdradza osoba, która wykorzystując czyją dobrą wiarę sprzeda kota w worku. I zarobi, bo jest nieuczciwa. Zdradza pracodawca, który czerpie z pracownika nieuprawnione zyski, nie dając mu w nich odpowiedniego udziału.
Wierność nie jest więc wydeptywaniem starych kolein lub wleczeniem się z nogami opuchłymi od przyzwyczajenia i rutyny. To kroczenie drogą, często nieznaną, pełną zakrętów i niespodzianek. Wierność to miłość, która wciąż wzrasta jak zaczynione ciasto.
Za tydzień rozważanie o uczciwości.
Skomentuj artykuł