Spotkanie dwóch pragnień
Jezus w postaciach eucharystycznych jest bezradny i trudno sobie wyobrazić większy dar i większe zaufanie. To dla mnie było wstrząsające odkrycie: Bóg ufa człowiekowi. Wierzy w jego zdolność do miłości, bo co lepiej chroni powierzone sobie dobro niż miłość tego, kto je otrzymał?
W zasadzie nie znam ich imion, nie mówiąc o nazwiskach, jednak bardzo dobrze kojarzę twarze. Znam też niektóre nawyki, zwłaszcza te związane z modlitwą. Na ulicy odruchowo im się kłaniam, a oni, o dziwo!, odpowiadają. Znamy się "z mszy". Siwiutka starsza pani bywa najczęściej na 8.00, mężczyzna w średnim wieku codziennie idzie energicznym krokiem ze swojego osiedla na 12.00, młodą kobietę z krótką, czarną fryzurką mijam, kiedy wychodzi z 7.30…
W jakiś przedziwny, znany tylko Bogu sposób, po latach wspólnego uczestnictwa w Eucharystii staliśmy się wspólnotą. Łączy nas ten sam głód - Ciała i Krwi Chrystusa. W życiu każdego z nas był moment, kiedy On wszedł w nie z mocą i zdecydowaliśmy się uczynić moment spotkania z Nim centrum naszego dnia. "Szczytem i źródłem" jak określa to najczęściej cytowany fragment Konstytucji o liturgii "Sacrosanctum Concilium" II Soboru Watykańskiego. Osią każdej mszy jest spotkanie z Bogiem, ale nie odbywa się ono w próżni, gdyż w naturalny sposób wśród tych, którzy na to spotkanie zostali zaproszeni, tworzy się wspólnota.
Jezus ich też kocha
Jest ona widocznym znakiem nieuchwytnej gołym okiem mistycznej więzi, jaka wynika z karmienia się tym samym Chlebem. W czasie mszy przekazujemy sobie znak pokoju. Bez względu na to, czy jest to tzw. "kiwaczek", czy podanie ręki, wymowa tego gestu jest jedna: uznajemy wzajemnie swoje prawo do bycia razem, przebaczamy, co jest do przebaczenia i ze względu na Jezusa (to ważne, że właśnie z tego względu) przystępujemy wspólnie do jednego - Bożego - stołu. Trudno jest przenieść to pojednanie poza kościół, ale zawsze moment przekazania tego znaku jest chwilą, od której można zacząć od nowa; spróbować jeszcze raz poskładać naszą pokruszoną jedność.
Wystarczy sobie uświadomić, że jednocząc się z Jezusem w komunii, jednoczę się także z tą niesympatyczną panią spod czwórki, tym hałaśliwym studentem, który mieszka piętro wyżej, nie mówiąc o własnym przysłowiowym męczącym teściu czy "nadaktywnej" teściowej. Trudna prawda i trudna lekcja zapominania o sobie w imię wierności Bogu. Pomyślmy jednak inaczej: Jezus kocha tę panią, tego studenta, teściów. To oznacza, że On, przenikający nasze serca i dusze, widzi w tych ludziach coś dobrego, pięknego i daje im siebie, aby to dobro wzrastało. Jeśli spojrzymy z tej perspektywy, może nasz stosunek do wyżej wymienionych troche się ociepli, a oczy oprócz ciemności i wad dostrzegą też coś jasnego i na kształt zalet? Zwłaszcza, że sami też karmimy się z tego stołu "nie płacąc za wino i mleko". Zresztą i tak nie byłoby nas na ten Chleb i Wino stać.
Jezus w postaciach eucharystycznych jest bezradny i trudno sobie wyobrazić większy dar i większe zaufanie. To dla mnie było wstrząsające odkrycie: Bóg ufa człowiekowi. Wierzy w jego zdolność do miłości, bo co lepiej chroni powierzone sobie dobro niż miłość tego, kto je otrzymał? Myślę, że większość niedopatrzeń liturgicznych ma swoje źródło właśnie tutaj: w braku dostatecznej świadomości wielkości powierzonego daru i/lub w braku miłości do Tego, który się daje. Nie jest to na szczęście sytuacja nie do naprawienia.
Leczenie wstydu
Skutecznie z tego leczy adoracja Najświętszego Sakramentu i rozważanie słowa Bożego. Cuda eucharystyczne jednoznacznie wskazują na to, że przeistoczona Hostia staje się tkanką z serca Jezusa. Tak więc Jego serce stoi wystawione na widok publiczny w każdej kaplicy adoracji, podczas procesji w uroczystości Bożego Ciała, w trakcie nabożeństw. Odsłonięte, wydane w nasze ręce, na pastwę naszych oczu. Bóg uczy nas na swoim przykładzie tego, co dobrze rozumieli Adam i Ewa zanim zjedzenie zakazanego owocu nie zmusiło ich do wykonania przepasek i ukrycia się w krzakach - miłość usuwa wstyd. Karol Wojtyła użył w "Miłości i odpowiedzialności" na to doświadczenie określenia "absorpcja wstydu przez miłość" - wstyd zostaje wchłonięty, rozpływa się w miłości. Bóg bez-wstydnie, bo kochając bez granic, odsłania siebie; wydaje siebie pod eucharystycznymi postaciami. Ile razy Jego Ciało jest przez nas spożywane, dotykamy tej prawdy bardzo namacalnie. Ile razy adorujemy Jego Ciało, odsłania się przed nami to misterium (bo coś więcej niż tylko tajemnica) Boga, który oszalał z miłości do człowieka i całkowicie wydał się w ludzkie ręce.
Czego to uczy? Dawania siebie Jemu, ze zgodą, że On nas połamie i rozda innym, jak to czyni z samym sobą. Nie chodzi tutaj o zanegowanie swoich pragnień i dążeń, raczej o ich oczyszczenie i wzmocnienie. Bóg miłuje radosnych dawców, a więc dających w sposób wolny, z poszanowaniem własnej woli i dobra, jakim każdy z nas jest. Oznacza to, że daję na własną miarę i tyle, ile mogę w danym momencie dać. W Jego rękach pięć chlebów i dwie ryby karmią tysiące, a serce, które daje, z czasem odkrywa, że staje się coraz hojniejsze i zdolne dawać coraz więcej.
Ponadto, upodabnia się do pierwszego Dawcy w jeszcze jeden sposób: przestaje patrzeć na to, jak dar jest przyjmowany. Nie wszyscy i nie zawsze przyjmują komunię godnie, nie zawsze msza jest godziwie i z szacunkiem sprawowana. Prawda o wielkości Bożego daru zostaje przesłonięta bylejakością. Nasze dary też bywają źle odebrane, gesty źle zrozumiane, postawy tłumaczone opacznie. Jednak to nie znaczy, że mamy ich zaprzestać - jak mówiła bł. Matka Teresa z Kalkuty: dawaj dalej. Bo tak samo czyni Bóg.
Niespodzianka w Egipcie
Wspinaczka na górę Mojżesza, czyli Synaj, trwała kilka godzin. Po dotarciu na szczyt, na chwilę zmrużyliśmy oczy, ale ostre, pustynne powietrze nie pozwoliło na długą drzemkę. Zresztą i tak niebo na wschodzie powoli coraz mocniej odcinało się od ziemi jaśniejącą kreską, z której wyłoniło się wkrótce niecierpliwie oczekiwane słońce. Obejrzeliśmy, co się dało, odbyliśmy obowiązkową sesję na szczycie i to w trakcie niej moja przyjaciółka nagle zawołała: "Patrz, biali!". Rzeczywiście kilkaset metrów niżej jaśniały na tle czerwonawych skał białe postacie. Z ciekawości, czy to rzeczywiście dominikanie, pobiegłyśmy w dół w tamtym kierunku. Kiedy dotarłyśmy do celu, okazało się, że to msza, sprawowana po włosku. Zdążyłyśmy na podniesienie i korzystając z tego, z pewną nieśmiałością podeszłyśmy po komunię. Ku naszemu zdziwieniu i radości kapłan jej nam udzielił. Kiedy po niej uklękłam, uświadomiłam sobie, że tuż przed naszym wyjazdem na Synaj myślałam z żalem, że chciałabym przyjąć komunię, ale wyjazd miał świecki charakter i nie było z nami księdza. Pomyślałam i zapomniałam. Ale Bóg pamiętał.
To wydarzenie było dla mnie doświadczeniem tego, że nie tylko ja chcę przyjmować Ciało i Krew. Także Jezus chce mi siebie dawać i zrobi wszystko, aby było to możliwe. Na szczęście praktyka częstej komunii nie jest już źle postrzegana i Jezus nie musi przynosić swojego Ciała osobiscie, jak to uczynił wobec św. Katarzyny ze Sieny, ale dobrze jest dostrzec, przekraczając kulturowe nawyki, że Eucharystia jest chwilą, w której spotykają się dwa pragnienia. I oba zostają zaspokojone.
Skomentuj artykuł