Ks. Kaczkowski pomógł przeżyć nam tę tragedię [ŚWIADECTWO]

(fot. MEDIA WNET / Klapi / Wikimedia Commons / CC BY-SA 2.0)
Karolina D.

"Spotkałam" ks. Jana nie wiem gdzie, ale mniej więcej wiem kiedy - jakiś rok temu. W każdym razie "spotkała" go też moja siostra na rozdaniu jakichś nagród.

Zaciekawił nas tak po prostu swoją osobowością, poczuciem humoru i swoją niełatwą historią. Sam siebie nazywał "onkocelebrytą", gdyż to ze względu na swoją chorobę zaczął się pojawiać w mediach. Temat nas niezwykle zaciekawił, bo w tym czasie nasza koleżanka przechodziła ciężkie chwile związane z nowotworową chorobą swojego taty.

Sięgnęłyśmy po jego książki i zrozumiałyśmy, że ks. Jan pojawił się w naszym życiu między innymi troszkę po to, żeby otworzyć nam oczy na to, jacy ludzie nasz otaczają. Pomógł nam zrozumieć, że Ci, którzy na co dzień są super, przy ważnych kwestiach mogą stać się błyskawicznie Twoim wrogiem (i naprawdę nie przesadzam tu z określeniem).

DEON.PL POLECA

Jednak mija kilka miesięcy i okazuje się, że ks. Jan nie stanął na naszej drodze z tak błahych powodów. Bez niego i bez wiary, którą potrafił nam tak pięknie i prosto pokazać, nie dałybyśmy rady przejść przez to, co życie zaserwowało nam w ciągu zaledwie pół roku.

Wiosną br. zachorowała moja teściowa (nowotwór w głowie niewiadomego pochodzenia). Wczesnym latem tego roku zachorowała nasza babcia (przerzuty do jelit, z wcześniejszego nowotworu szyjki macicy - jak nam mówiono - wyleczonego). W jednym czasie głownie ja, ale moja rodzina przeżywa to nie mniej mocniej, miałam totalną huśtawkę emocji - od radości, z najmniejszej dobrej wiadomości, do totalnego dołka. Całe nasze życie podporządkowaliśmy tym dwóm osobom - bardzo dla nas ważnych. Mąż ponownie zamieszkał ze swoimi rodzicami, ja kursowałam pomiędzy dwoma domami. Na szczęście nie pracowałam zawodowo, więc jakoś, z dużym tutaj podkreśleniem, dawałam radę to wszystko ogarnąć.

W przypadku teściowej szybko okazało się, że zabieg, który przeszła i który miał być sukcesem, okazał się porażką. 1,5 miesiąca po mama mojego męża dostała ataku padaczki i cukrzycy. Od tamtej pory jej stan pogorszył się na tyle, że jej własne nogi odmówiły posłuszeństwa. Z tygodnia na tydzień było coraz gorzej. W domu zorganizowaliśmy osobisty oddział szpitalny w połączeniu z apteką. Lekarze nie dawali już żadnej nadziei na poprawę i jedynym miejscem pomocy, do której wówczas mogliśmy się zgłosić, było hospicjum (niestety odbiegające zupełnie od tego, które stworzył ks. Jan, ale o tym napisze kiedy indziej).

W tym samym czasie moja babcia trafiła do szpitala z ostrą niewydolnością jelit. Szybka operacja, potwierdzająca tylko nasze najgorsze obawy (i ten moment, kiedy do sali szpitalnej zamiast naszego bliskiego wchodzi lekarz i prosi na rozmowę najbliższą osobę chorej - jeszcze dziś czuję ten strach odbierający oddech). Przerzuty do jelit. Babcia żyje. Ma wyprowadzone dwie stomie. Ale rokowania nie są najlepsze. Babcia wraca do domu. Uczymy się wszystkiego sami na żywym organizmie (pielęgnacja stomi, zakładanie worków, przepraszam za dosłowność, ale wkładanie palców w stomie, aby otwory nie zarosły, itp. ). Wszystko robiliśmy z nadzieją na lepsze jutro.

Niestety wrzesień okazał się cholernie ciężki. Babcia wymiotowała codziennie. Chudła. Traciła siły. Ostatnie dni już nawet nie wstawała. Onkolog, a potem lekarz z pogotowia nie pozostawili mi złudzeń. Babcia umiera, kwestia dnia lub dni.

Dostajesz wiadomość, jak strzał między oczy, że to koniec. Nie ma odwrotu, nie ma magicznego eliksiru, który uzdrowi bardzo, bardzo bliską Ci osobę. I co teraz? Teraz właśnie pojawia się ks. Jan, który dokładnie mówi Ci, co się stanie i jak to przeżyć. Wzywam księdza z sakramentem Namaszczenia chorych i słyszę od siostry cytat z ks. Jana: "a teraz to już z kopytami do nieba". I to nas ratuje. Ratuje nas wiara. Ratuje nas to, że to nie jest koniec. To jest przejście do Pana Naszego Jezusa Chrystusa, do raju, do życia wiecznego pozbawionego cierpienia i bólu.

Wezwaliśmy rodzinę. Kto mógł przyjechał pożegnać się z babcią. Do ostatniej chwili, do ostatniego oddechu byłam przy niej razem z mamą, tatą i dziadkiem. Dzięki tekstowi ks. Kaczkowskiego opisującemu proces umierania człowieka, wiedziałam, co się dzieje. Wiedziałam co oznaczają poszczególne chwile i do czego prowadzą. W ciszy, we śnie, babcia odeszła o 20.47. Tak po prostu. A ja miałam w głowie tylko to, czego nauczył mnie Ks. Jan - "z kopytami do nieba".

To jednak nie był koniec, bo zgodnie z tym co mówili inni i co ja sama, nie wiem skąd, wiedziałam - babcia zabrała teściową (zawsze bardzo się lubiły, często rozmawiały). Wieczorem, dzień przed pogrzebem babci, pojechałam do teściowej. Tego dnia opiekował się nią mój mąż. Niestety nie wyglądało to dobrze. Strasznie cierpiała, miała problem z oddychaniem, dlatego wezwaliśmy pogotowie. Stwierdzili, że to zapalenie płuc. O 23 mąż pojechał po antybiotyk. Kiedy sytuacja się w miarę ustabilizowała, wróciłam do domu. Jednak nawet nie zdążyłam zasnąć, kiedy zadzwonił telefon i już wiedziałam co oznacza. Odeszła…

Tej nocy spałam może 3 godziny. Rano czekał mnie trudny dzień. Pogrzeb babci i zmierzenie się z kolejną śmiercią bliskiej osoby i tym samym drugim pogrzebem w ciągu zaledwie tygodnia. Dałam radę, miałam siłę, a skąd? STAMTĄD.

Przygotowania pogrzebowe, codzienny różaniec i same uroczystości były piękne (jeśli o pięknie można tutaj mówić). Spokój, rozmodlenie, wymowne milczenie. wszystko tak, jak powinno być. I ta wewnętrzna wiara, ta nadzieja. Słowa modlitw nie były już pustymi słowami. Przebijała przez nie miłość i nawet radość, że gdzieś się tam jeszcze spotkamy.

Ks. Kaczkowski zawsze powtarzał - gdyby Bóg chciał cudów dużych, spektakularnych, to takich by dokonał. Jednak my powinniśmy dostrzegać te małe, które mają miejsce każdego dnia, trzeba tylko uważniej się wszystkiemu przyglądać. I tak było właśnie u nas… jeden - kiedy moja siostra chciała, żeby podczas mszy zagrano utwór "Ave Maryja". Niestety ksiądz nie wyraził zgody, a my nie jesteśmy z tych nalegających. I co się wtedy dzieje - w dniu pogrzebu, w chwili pożegnania babciu tuż przed zamknięciem trumny, podchodzi do mojej siostry człowiek zajmujący się całą organizacja pogrzebową i pyta, czy chcemy, żeby włączył muzykę i utwór… "Ave Maria".

Pod koniec każdego pogrzebu w naszej parafii, organista zawsze grał pieśń, która zaczynała się od mocnego uderzenia w organy (wiem, wstyd, że będąc chórzystką nie wiem o jaką pieśń chodzi). Nie znosiłam tego momentu. Ten nagły, ciężki, przytłaczający dźwięk powodował we mnie jeszcze większy ból, przygnębienie, wręcz rozpacz. Prosiłam w myślach, żeby tym razem tak nie było, chociaż to mało prawdopodobne, bo mogę nie dać rady, bo mogę upaść. I co wtedy dzieje?! Koniec mszy pogrzebowej, ten moment, a spod palców organisty rozbrzmiewa spokojna muzyka. Nie ma tego uderzenia, nie ma upadku, jest spokój.

Nie wiem dokładnie, kiedy to było, bo pamięć płata mi swoje figle, ale w momencie, kiedy było mi ciężko, kiedy natłok myśli i zadań do wykonania odbierał siły, stojąc przy okienku pocztowym widzę ks. Jana zerkającego na mnie z okładki swojej ostatniej książki z charakterystycznym gestem i tytułem "Dasz radę" - czy to nie cud?

Czy wszystkie powyższe przypadki to nie dowody na małe cuda, o których mówił mój ulubiony kapłan?

Wracając do myśli sprzed paru akapitów - ks. Jan Kaczkowski nie pojawił się w naszym życiu i w tym czasie dla kogoś, tylko dla mnie, dla mojej siostry. To on dał nam to czego potrzebowałyśmy w tym momencie. Mało tego - on nas przygotował na to, co się wydarzyło. Wspaniały człowiek i cudowny kapłan w jednym. Dziękuję mu z całego swojego serducha za pomoc i tym samym ocalenie w niemal każdym wymiarze tego słowa. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam go osobiście i, jak powiedziała siostra Małgorzata Chmielewska po jego śmierci, zagada św. Piotra przy bramie, żebyśmy mogli wepchnąć się ukradkiem.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ks. Kaczkowski pomógł przeżyć nam tę tragedię [ŚWIADECTWO]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.