Mam niewierzącego chłopaka [ŚWIADECTWO]
Zaczynałam powoli wierzyć, że skoro "nie puszczam się" na dyskotekach, to już jestem skazana na samotność. Wtedy poznałam jego. Przez pierwszy miesiąc bardzo się bałam. Komunikat "zostanę twoją dziewczyną, ale nie pójdę z tobą do łóżka" wydawał mi się mocno infantylny, więc nie ustaliliśmy tego na początku.
Moje świadectwo ma tę wadę, że nie znam jeszcze finału tej historii, ale od jakiegoś czasu, czytając różne świadectwa mam wrażenie, że moja "walka o czystość" wygląda zupełnie inaczej. Może warto się nią podzielić?
Studia spędziłam w duszpasterstwie akademickim, gdzie współczynnik feminizacji jest, jaki jest. Ciągle słyszałam o "walce o czystość", jakie to trudne, jakie to wymagające, ale też jakie potrzebne. Dodatkowo słyszeliśmy jaki to świat wkoło jest zepsuty. Czasem mam wrażenie, że na konferencjach zestawia się tylko dwie drogi - czystość lub prostytucja, jakby nie było całej gamy szarości.
Patrząc na kolejnych kolegów z duszpasterstwa, którzy zostawali "zajmowani" przez dziewczyny, zaczynałam powoli wierzyć, że skoro "nie puszczam się" na dyskotekach, to już jestem skazana na samotność - wierzących chłopaków brakuje, a niewierzący nawet na mnie nie spojrzą. Aż nagle, jakoś tak od słowa do słowa i okazało się, że mam niewierzącego chłopaka.
Przez pierwszy miesiąc bardzo się bałam. Komunikat "zostanę twoją dziewczyną, ale nie pójdę z tobą do łóżka" wydawał mi się mocno infantylny, więc nie ustaliliśmy tego na początku.
Potem wyobrażałam sobie, że "to" wygląda jak na amerykańskich filmach - ludzie wracają z kina i zanim się zorientują już są ze sobą w łóżku (my oboje mieszkamy sami, więc nie ma w zasadzie żadnych trudności zewnętrznych). Bałam się, że strach przed "zepsuciem atmosfery" i / lub pożądanie nie pozwolą mi zareagować.
Z dnia na dzień zakochiwałam się coraz bardziej i coraz bardziej się bałam. Byłam przekonana, że "normalny" (tj. niezaangażowany religijnie) chłopak nie zaakceptuje takiej drogi. Potem zaczęłam trochę relatywizować - "może lepiej tutaj ustąpić niż odebrać sobie szansę na szczęśliwą rodzinę".
Ostatecznie przypomniałam sobie zdanie, które jakiś czas wcześniej sformułowałam w dyskusji ze znajomym: "jeśli nie dorastamy do naszych ideałów, to bardzo rzadko winne są nasze ideały". Wtedy podjęłam decyzję, że priorytetem jest czystość. Uznałam, że jeśli to ma być powód rozstania, to im szybciej się rozstaniemy, tym lepiej (mniej zaboli). I odważyłam się podjąć temat.
Okazało się, że myślący chłopak wiążący się z praktykującą katoliczką może taki "problem" przewidzieć. I że problemu w zasadzie nie ma. Możemy bez obaw spędzać razem wieczory, czasem zostajemy "u siebie" na noc (nie śpimy w jednym łóżku).
Mam cały czas z tyłu głowy słowa św. Pawła: "komu się zdaje, że stoi niech baczy aby nie upadł", ale jakoś trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której tracimy nad sobą kontrolę. Nie ma między nami na tym tle napięcia, nie ma niedomówień, ale nie ma też strachu przed bliskością.
Jakiś czas temu słyszałam ciekawą uwagę o hagiografii - kiedy czytamy, że święty jako dziecko nie ssał piersi w piątek, to automatycznie myślimy "ja nie jestem i nie będę święty". Może tu jest trochę podobnie?
Czystość jest przedstawiana jako wielkie wyzwanie i wysiłek. Ja mam wrażenie, że my przeżywamy ją tak "po prostu". Ostatnio dowiedziałam się też, że moja "średnio-zaangażowana" koleżanka żyje w czystości ze swoim niewierzącym narzeczonym.
Czystość jest dla każdego :)
Skomentuj artykuł